sobota, 2 lutego 2019

Years & Years "Palo Santo"

Years &Years od momentu, kiedy ich po raz pierwszy usłyszałam, zrobili oszałamiającą karierę. Oczywiście największy udział ma w tym ich muzyka, ale nie bez znaczenia pozostaje charyzmatyczny wokalista Olly Alexander.
Years & Years to trio, ale to Olly jest motorem napędowym zespołu. To on głównie pisze teksty i muzykę, to on jest jego twarzą, to jego doświadczenia są tu najbardziej istotne. Mikey Goldsworthy i
Emre Türkmen są w cieniu wokalisty. Z tego co można doczytać w książeczce dołączonej do płyty Mikey i Emre byli w cieniu Olly'ego także podczas nagrywania materiału.
Nie kryję sympatii do Olly'ego. Podobają mi się jego wypowiedzi, to co sobą reprezentuje. Olly otwarcie mówi o swoich problemach psychicznych, o tym jak ważna jest terapia, aktywnie wspiera też środowisko LGBTQ+. W 2017r. wyszedł dokument BBC z jego udziałem - "Growing up Gay", opowiadający o problemach psychicznych pojawiających się w środowisku LGBTQ+. Zdecydowanie warto obejrzeć.
"Palo Santo" to drugi album zespołu.  Głównym tematem są związki, nie zawsze udane, czasem trudne, czasem także przez to, że partner Olly'ego nie dokonał coming outu.
Cała płyta jest cudownie popowa, bełna błysku i świetnych tanecznych rytmów. Trudno nie śpiewać i nie tańczyć do "Hallelujah" z uzależniajacym refrenem czy do "If You're Over Me" w której Olly śpiewa o kimś kto napierw twierdzi, że do nas nie pasuje, że go ograniczamy: "One minute, you say we're a team/Then you're telling me you can't breathe", a później daje nam sygnały, że chce do nas wrócić. Podobną tematykę ma "Lucky Escape" w której Olly opowiada, że uciekł przed fałszywą, mocno zapatrzoną w siebie osobą, która lubi manipulować.
Album praktycznie składa się z samych mocnych pozycji, nawet króciutkie "Here" gdzie głównie słyszymy przyjemny, ciepły głos wokalisty wypada bardzo dobrze.
"Palo Santo" to taneczny hit za hitem. Życzę Years & Years, żeby rośli w siłę i dawali tak radosne koncerty jak obecnie, a Olly pozostał pozytywnym wzorem do naśladowania, nie tylko dla młodych ludzi.


Poznaj i pokochaj x2



środa, 19 grudnia 2018

SYML "Hurt for Me" [EP]


SYML to solowy projekt Briana Fennella. Do tej pory Brian był członkiem popowej grupy Barcelona. Teraz stworzył nowy projekt, co ogromnie mnie cieszy, bo na Barcelonę pewnie nigdy bym nie trafiła, a nawet jakbym trafiła to raczej nie polubiłabym się z ich muzyką.
"Syml" po walijsku oznacza "prosty"; "nieskomplikowany" i, póki co, taka jest muzyka Fennella. Słowo jest walisjskie mimo, że muzyk pochodzi z Seattle. Korzenie Briana nie są amerykańskie - został adoptowany i dopiero jako dorosły mężczyzna dowiedział się, że jego rodzice pochodzili z Walii.
Trudno mi powiedzieć jak będzie wyglądał jego album, ale to co pokazał do tej pory jest poruszające, delikatne, czasem eteryczne, ze szczyptą elektroniki. Czysty głos Fennella pięknie wpasowuje się w melancholijne dźwięki. SYML to raczej smutna muzyka, ale to taki rodzaj smutku dzięki któremu doceniasz to piękno, które masz na codzień.
 Zakochałam się w dwóch piosenkach z jego pierwszej EP-ki "Hurt for Me". Pierwsza to, oczywiście, "Where's My Love". To dzięki tej piosenkce usłyszał o Fennellu świat. Została wykorzystana w serialu, ludzie zaczęli ją wyszukiwać w internecie i stało się - Brian mógł ruszyć w trasę po Europie i  zacząć planować wydanie albumu. Piosenka opowiada o tym jak czuje się ktoś kto traci kogoś najbliższego. Równie poruszająca jest "Fear of Water", która znów porusza temat utraty kogoś bliskiego. Na nowej EP-ce z 2018r. znów pojawiły się piękne piosenki, więc z niecierpliwością czekam na dalsze wzruszenia od Fennella.



Poznaj i pokochaj x2

piątek, 3 sierpnia 2018

Snow Patrol "Wilderness"

Snow Patrol istnieje od 1994 roku. To jeden z tych zespołów, który raczej nigdy nie będzie muzycznie innowacyjny czy nie zaskoczy mnie nagłą zmianą w swoim brzmieniu, ale nie ma w tym nic złego. Snow Patrol tworzy wpadające w ucho gitarowe piosenki i ma to, co zawsze doceniam najmocniej: emocje, które czuję, które nie pozostawiają mnie obojętną. Wierzę Gary'emu Lightbody, temu co słyszę w jego głosie.
"Wilderness" wyszło po siedmioletniej przerwie. Przerwa była niestety spowodowana problemami Gary'ego z alkoholem, depresją i problemami rodzinnymi. Tata Gary'ego choruje na demencję.
Mimo tego, ten album nie jest mroczny,  wokalista Snow Patrol widzi światło na końcu tunelu. Zresztą, jak sam twierdzi w wywiadach, gdyby się nie podniósł ta płyta by nie powstała. Uważam, że to świetnie, że Gary ma siłę opowiadać o swoich problemach i mówić o tym, że pomogła mu terapia. Nadal zdrowie psychiczne jest tabu, szczególnie u mężczyzn. Depresja może dotknąć każdego, nie ważne ile ma się pieniędzy i sukcesów na końcie. Mówienie o tym publicznie łamie tabu, ale też pokazuje: może być lepiej.
Jedna z najpiękniejszych piosenek na płycie opowiada o strachu przed samotnością, przed tym, że być może wyczerpaliśmy swoje szanse na miłość. "What If This Is All The Love You Ever Get?" ma w sobie wszystko za co kocham Snow Patrol. Głos Gary'ego tylko na tle pianina porusza, zasmuca, myslę, że ma siłę skruszyć najtwardsze serca.
Swoim tematem porusza "Soon", to bardzo osobista piosenka o tym jak Gary próbuje się pogodzić z chorobą swojego taty, która wymarze wszystkie jego wspomnienia, także  te, które wiążą się z Garym. Ta piosenka to deklaracja bezwarunkowej miłości do swojego rodzica, który powoli staje się bezradny.
W "Life On Earth" Gary śpiewa: "It shouldn't need to be so fucking hard/This is life on earth, it's just life on earth", a ja myslę: kto z nas tak kiedyś nie czuł? Życie czasem nas przytłacza i problemy zdają się nas przerastać, ale mimo tego, walczymy dalej.

Muzyka jest dla Gary'ego formą terapii: "So it's music as therapy, even though it may have seemed lighter that I was" (wywiad). Dla mnie muzyka też bywa terapią, a "Wilderness" może być jej częścią. Porusza, ale też pociesza.

Poznaj i pokochaj


piątek, 29 grudnia 2017

Sivu "Sweet Sweet Silent"

O Sivu pisałam już w związku z jego świetnum debiutem. Teraz mam przed sobą jego płytę z 2017r. Wiąże się z nią wiele emocji, najpierw pomówmy o tych z których została ulepiona.
Sivu przeniósł się ze znanego wydawnictwa do niewielkiego Square Leg należącego do Charliego Andrew (produkował płyty m.in Alt-J i Nicka Mulveya). W "Sweet Sweet Silent" bardzo podoba mi się produkcja Andrew. Surowa, oparta na wystąpieniach na żywo, na emocjach, a nie oszlifowana do wyjałowienia. Taką lubię najbardziej, bo jest bardzo autentyczna. Bardzo pasuje do nowego albumu Sivu, który jest szczery, boli, smuci, uwiera.
James cierpi na chorobę Meniere'a. To choroba ucha wewnętrznego powodująca cieżkie zawroty głowy, szum uszny i postępujący niedosłuch. Taka choroba dla każdego z nas byłaby ciosem. Myślę, że łatwo sobie wyobrazić jaką tragedią musi być dla muzyka: "The scariest thing for me if I was to turn deaf would be not being able to play music anymore. Music is all I've ever wanted to do and is all I've ever done, so the prospect of losing all of that is unbearable" (wywiad z Sivu o chorobie Menier'a). Jeśli kochamy czyjąś muzykę to ta osoba staje się dla nas w jakiś sposób bliska, więc tym bardziej było mi przykro, kiedy Sivu powiadomił fanów o swojej diagnozie.
Tytułowa "Sweet Sweet Silent" mówi o pogodzeniu się z trudną diagnozą. "You can do whatever you want" - wyśpiewuje odważnie James, który stara się przygotować na różne scenariusze. Jego głos wydobywa się spod pięknie brzmiących smyczków jak spod wody, co odnosi się do odbierania dźwięków przy chorobie Menier'a.
Najważniejszy na płycie jest kruchy, chwytający za serce głos Jamesa. Idealnie dobrana jest do niego muzyka: oszczędna i wymagająca skupienia, pięknie zaaranżowana jak np. w "My Moon River". W równie pięknej "Childhood House" Sivu opowiada o tym jak bezpieczny czas dzieciństwa zderza się z dorastaniem, z życiem poza tą bezpieczną bańką. Słuchając tej piosenki czuję ją w każdym nerwie. Niesamowita rzecz.

Ta płyta jest stworzona przez osobę wrażliwą dla takich samych słuchaczy. Przejmująca muzyka. Przygotujcie się na wiele wzruszeń podczas słuchania.

Poznaj i pokochaj 

czwartek, 28 grudnia 2017

AlascA "Actors & Liars"

"Actors & Liars" to debiut holenderskiej grupy AlascA z 2012r. Trafiłam na nich przypadkiem, grzebiąc w odmętach YouTuba i od razu spodobał mi się piękny głos Franka Bonda. O zespole nie wiem nic ponad to, że pracuje nad trzecim albumem i tworzą go Holendrzy. Wynika to z faktu, że nie mogę pochwalić się znajomością holenderskiego, a prawie wszystkie materiały o zepole są w ich ojczystym języku - AlascA nie może poszczycić się międzynarodową sławą. Szkoda, bo tworzy bardzo przyjemną muzykę, a jak mogę zapewnić po zapoznaniu się z drugim albumem, zespół się rozwija i zmienia.
Jednak wróćmy do pierwszej płyty. To bardzo przyjemne folkowe granie. Ciepły, miękki głos Bonda otula słuchacza, w tle plumka banjo i bas, a gitara mieni się i brzmi lekko. Piosenki AlascA są nienachalne, wymagają skupienia, ale bardzo ładnie wybrzmiewają i warto się w nie wsłuchać. Panowie potrafią stworzyć wpadające w ucho melodie jak w "Politics" (opowiadającej o tym jak nieprzyjemny potrafi być człowiek: "How can one even bleed in this world filled with greed where one's fall is another Man's pleasure?") i refreny, które za którymś razem nuci się już z Frankiem.
Warto zwrócić uwagę na teksty w piosenkach, za które odpowiada wokalista (o ile to co udało mi się ustalić to prawda). "I Dreamed She Was the Universe" jest przepiękna - tekst, muzyka, śpiew Bonda sprawiający, że czujemy się jakbyśmy przycupnęli gdzieś po cichu i mogli posłuchać zwierzeń wrażliwej osoby, zostali wpuszczeni do czyjegoś intymnego świata. Piosenka jest jeszcze piękniejsza w wydaniu live (kliknij tu), cudownie jest znaleść taki diament, a właściwie lepsze byłoby porównanie jej do znalezienia pierwszej stokrotki na wiosennej łące...to chyba bardziej pasuje do muzyki AlascA. Po pięknej balladzie szybsze tempo nadaje uroczo brzmiąca piosenka na pożegnanie o wiele mówiącym tytule "I Will Go", ewidentnie ktoś dusi się w związku, który kiedyś sprawiał mu radość.
Muzyka AlascA jest ujmująca, przystępna, ale jednak ma w sobie nieuchwytny urok.
Panowie z AlascA śpiewają: "(...)I found my answer in the Arms of the Arts/All revelations true and sublime will find their way into art" czuję podobne, więc tym przyjemniej słucha mi się tej płyty.

Poznaj i pokochaj 

wtorek, 3 stycznia 2017

Meilyr Jones "2013"

Na muzykę Jonesa trafiłam szukając czegoś nowego, świeżego, czegoś co mnie urzecze i wciągnie. Przy okazji poszukiwań trafiłam na parę niezłych rzeczy, ale żadna z nich nie miała "tego czegoś". Tym większą przyjemność dało mi znalezienie muzyki Meilyra.
To solowy debiut wokalisty, już nieistniejącego, walijskiego zespołu Race Horses. "2013" jest owocem emocji związanych z rozpadem zespołu, rozpadem związku i wypadem do Rzymu. Rzym na pewno był inspitracją dla Meilyra. Może stąd ta mieszanka popu z klasyczną muzyką, chociaż przecież mama Jonesa grała na skrzypcach, a on sam ma wykształcenie muzyczne.
Tak czy inaczej ten album mieni się najróżniejszymi melodiami, instrumentami (harfa, instrumenty smyczkowe, saksofon, pianino...) bogactwem w dobrym guście. Bywa wzniośle jak w ostatniej na płycie "Be Soft" i skromniej, ale z dużą emocją jak w "Refugees". Oprócz obfitości różnych instrumentów nie można przegapić przejrzystego głosu Meilyra.
Meilyr podkreśla, że czasem zlepiał swoją muzykę z tym co było. Nie ogranicza czerpania z przeszłości do inspiracji, ale sięga też po konkretne dźwięki np. "Rebel Rebel" Bowiego: "If it’s going to be authentic it should be other people’s music and my music and that’s what the modern world feels like to me, it’s a mess of the past." Może przy tym pochwalić się niezwykłą kreatywnością. Meilyra drażni oczekiwanie ciągłej nowości, oryginalności, która nie wiąże się z przeszłością, która chce się wręcz od niej odciąć: "but the idea of being something completely original, that’s not to do with anyone else… there’s something quite cold and arrogant about that." Jednocześnie nie widzi niczego dobrego w bezmyślnym czerpaniu z przeszłości na zasadzie imitowania tego co było.
Według Meilyra o sztuce mówimy wtedy, kiedy sprawia ona, że czujemy się pełni życia, kiedy wywołuje ona w nas emocje lub kiedy pozwala nam ona widzieć pewne rzeczy inaczej niż widzieliśmy je do tej pory. Trudno mi się z nim nie zgodzić.
Za niezywle ciekawą płytą, która odkrywa przed nami z każdym przesłuchaniem coś nowego, stoi ciekawy człowiek. Zawsze jest to dla mnie miłe odkrycie.


Poznaj i pokochaj


wypowiedzi Meilyra z: thelineofbestfit.com

piątek, 16 września 2016

Cage the Elephant "Tell Me I'm Pretty"

Cage the Elephant nagrali następną świetną płytę. Pomagał im w tym producent, którego nazwisko mogło wam się obić o uszy, czyli Dan Auerbach, czyli 1/2 The Black Keys. Producent miał na pewno wpływ na odsianie napiętrzenia dźwięków, nie wiem jaki pomysł na te piosenki mieliby panowie z Cage the Elephant bez Auerbacha, ale to co dostalismy do rąk jest bez wątpienia niezwykle smacznym kawałkiem muzyki.
Matt Schultz nie krzyczy już tak jak kiedyś, ale spokojnie nadal słychać jego surowy, ostry wokal, a teksty są tak samo satysfakcjonujące jak wcześniej. Są też oczywiście spokojniejsze kawałki jak "Trouble" gdzie Matt brzmi równie dobrze, a nawet śmiem stwierdzić, że z płyty na płytę brzmi coraz lepiej. Mimo różnych zmian energia, która tkwi w muzyce Cage the Elephant ciągle jest tak samo świeża i pobudzająca. Słychać to w, wielokrotnie przeze mnie odtwarzanej, "Cold, Cold, Cold", panowie nie stracili nerwa mimo retro entourage'u.
Tempo na płycie ulega ciągłym zmianom utrzymując zaciekawienie i uwagę słuchacza. Jest trochę retro dźwięków, tamburynów, trochę mocnego gitarowego grania, wpadających w ucho momentów do nucenia.
Cage the Elephant wydają się bardziej poukładani niż kiedyś, ale tylko na tyle na ile powinni być, żeby uniknąć chaosu. W tej muzyce nadal jest jakaś taka nonszalancja, szczerość i moc, ale teraz też i dojrzałość. Udało mi się zobaczyć ich koncert i tym pewniejsza jestem swoich słów. Na pewno będę wracać do tej płyty i  z zaciekawieniem będę czekać na ich następne piosenki.


Poznaj i pokochaj