poniedziałek, 27 grudnia 2010

Jacob Golden "Revenge Songs"

"Revenge Songs" z 2007 roku jest drugim albumem Jacoba, jednak pierwszym, który nie przeszedł niezauważony (co nie znaczy, że debiut był zły). Po rozpadzie swojego zespołu i wydaniu "Hallelujah World" Jacob wreszcie zyskał pewien rozgłos, dodajmy, że zasłużony.
Jacob rozczarowany tym, że nie znalazł publiczności dla swojej muzyki chciał zakończyć przygodę z dźwiękami, po "Hallelujah World" przestał tworzyć i znalazł "normalną" pracę. Na szczęście potrzeba tworzenia dała o sobie znowu znać. "Revenge Songs" nagrał sam - w domu, na parkingu, na ulicy; z dala od komfortu studia. Płyta jest akustyczna, dość mocno różni się od tego co Jacob zaprezentował na solowym debiucie.
Najważniejszy na tym albumie jest głos Jacoba. On jest na pierwszym miejscu razem z osobistymi tekstami piosenek. Jacob śpiewa bardzo emocjonalnie, jego głos jest jasny i silny. Kiedy się go słucha ma się wrażenie, że jest się z nim sam na sam w jednym pokoju.
W "Shoulders" słuchamy opowieści o straconej miłości i o marzeniach, które umierają: "At twenty five I bought a sampler when my band broke up- I thought I lost my spark". Uwielbiam brzmienie gitary w "Pretend" i łapiące za serce wyznanie: "I discovered freedom then I woke upon the floor (...) here we are again we can still pretend". Prosta, piękna piosenka.
Mimo dość okrojonej liczby instrumentów muzyce nie brakuje dynamiki, nie czuć też, żeby któraś z piosenek została doklejona do reszty na siłę. Nie ma tutaj dłużyzn czy mdławych ballad. Piosenki są dobrze ułożone na albumie, mocniejsza "Church Of New Song" czy lekka w brzmieniu "On a Saturday" oddzielają od siebie skromniejsze utwory. Przez to bardzo dobrze słucha się płyty, nie ma tu nużących fragmentów.
Jacob nagrał płytę pełną prostych, ale silnych piosenek. Jego głos zachwyca i łatwo kieruje emocjami słuchacza, przynajmniej moimi i to niezmiennie od trzech lat.

Obecnie Jacob znowu postanowił działać zespołowo i z kolegą Dusty Brownem eksperymentuje z elektroniką, oby wszystko się panom udało.

Poznaj i pokochaj
Płytę, za darmo, można przesłuchać tu

poniedziałek, 29 listopada 2010

Benoît Pioulard "Lasted"


Za brzmiącym z francuska pseudonimem Benoît Pioulard kryje się Thomas Meluch, amerykański artysta (warto też zwrócić uwagę na jego fotografie), którego trzecia płyta wydana przez Kranky ujrzała w tym roku światło dzienne.
Thomas znowu przygotował płytę sam, w domu. Jednak daleko "Lasted" do klimatu zamkniętych, niewielkich przestrzeni. Jest wręcz na odwrót - szumy, plumkania, akustyczna gitara; ścieżka w sam raz na samotny spacer po zaśnieżonym lesie, czyli w sam raz na teraz.
Płytę otwierają niepokojące dźwięki "Purse Discusses" przechodzące w piękną "Sault", w której pojawia się delikatny wokal Thomasa. Na płycie przeplatają się ze sobą właśnie takie niepokojące miniaturki z piosenkami o wyraźniejszym rytmie, melodii i zawsze w uroczym towarzystwie, unoszącego się bez wysiłku nad mieniącymi się nutami, głosu Melucha.
"Lasted" to dla mnie ścieżka dźwiękowa sennych chwil między nocą, a świtem, dźwięki do filmu, który sami sobie wyświetlamy pod przymkniętymi powiekami. Ta płyta kojarzy mi się z mgłą unoszącą się nad polami, chłodnymi porankami, kiedy wydaje się, że wszystko wokół nas śpi, a inni ludzie wydają się odlegli. Na tym tle "Shouting Distance" czy "Lasted" brzmią pogodnie, dobrze koegzystując z innymi piosenkami.
Muzyka na tym albumie płynie spokojnie od brzegu do brzegu, na zmianę relaksuje i pozwala wyczuć pulsujący podskórnie mrok. Wciąga - sprawiając, że czas płynie, chociaż przez chwilę, wolniej.


Poznaj i pokochaj

niedziela, 24 października 2010

Sufjan Stevens "The Age Of Adz"

Z czym kojarzy mi się Sufjan? Pierwsza rzecz, bez zastanowienia: banjo. Co zrobić, żeby zmienić swój "typowy" dźwięk? Pozbyć się banjo. Na tej płycie banjo poszło w odstawkę. "The Age Of Adz" (czytamy jak "odds") jest bliżej do "Enjoy Your Rabbit" niż do popularnego (i słusznie) "Illinois". Oznacza to zmianę brzmienia z czystych dźwięków najprzeróżniejszych instrumentów na elektronikę a la Sufjan.
Delikatne "Futile Devices" otwiera płytę nie zapowiadając tego co będzie się działo później. Rozmarzony wokal Sufjana brzmi niewinnie na tle przyjemnego plumkania. Dopiero po tej piosence poznamy prawdziwy kolor płyty, "Too Much" to proste dźwięki, które bezboleśnie wprowadzają nas w ten trochę inny świat, od tego do którego przyzwyczaił nas Sufjan. Jednak nie zrezygnował z chórków i smyków tu i tam, melodia jest na pierwszym miejscu. Piosenek tego artysty się nie zapomina.
Zauważyłam też zmianę w tym jak Stevens operuje wokalem. Teraz jest on bardziej elastyczny, bardziej zróżnicowany, bywa, że przetworzony. Lubię jego brzmienie w "Vesuvius", gdzie ledwo udaje mu się osiągnąć wyznaczoną wysokość i w "I Want To Be Well", kiedy spiętrzone dźwięki potykają się o siebie, a Sufjan wyrzuca z siebie: "I'm not, I'm not, I'm not fucking around".
Warto też zwrócić uwagę na to, że mimo tego iż płyta inspirowana jest pracami chorego na schizofrenię, widzącego w sobie proroka, Royal Robertsona Sufjan postanowił podzielić się z nami paroma bardziej osobistymi myślami. Opowiadanie historii innych ludzi wychodzi mu po mistrzowsku, ale pisanie o sobie musiało być bardzo odświeżające dla Stevensa. Ja też nie mam nic przeciwko słuchaniu bardziej osobistych historii.
Na koniec płyty, niezmiennie przywołującej do mojej wyobraźni wypełniony brzęczącymi zabawkami słoneczny pokój, mamy prawdziwe wyzwanie - 25 minutowy "Impossible Soul" z szokującym przetworzonym wokalem.
Nic dziwnego, że na tę płytę musieliśmy trochę poczekać. Poskładanie tych wszystkich pomysłów, które znalazły się w tej piosence, w jedno, musiało zająć trochę czasu.
Stevens mógł stworzyć płytę podobną do poprzednich, na pewno byłaby piękna. Jednak wolał przejść gładko na elektronicznie porwane dźwięki, upchał co mógł na jednej płycie i nie zrezygnował z melodii i dobrych tekstów. Niektórzy powiedzą, że to było ryzykowne. Jednak według mnie to nie jest dla Sufjana ryzyko, a naturalna kolej rzeczy. On robi to na co ma ochotę i chyba nie myśli w kategoriach ryzyka. I znowu wygrywa.

Poznaj i pokochaj

czwartek, 2 września 2010

Alasdair Roberts & Friends "Too Long In This Condition"

Alasdair Roberts na początku swojej kariery wydawał płyty jako Appendix Out, od pewnego czasu wydaje je pod własnym nazwiskiem, "Too Long In This Condition" jest już jego szóstym solowym albumem.
Wydaje się, że mamy dobre czasy dla folkujących zespołów. Spójrzmy choćby na sukces Mumford and Sons, którzy tworzą z folkowym zacięciem wpadające w ucho piosenki. Jednak Szkotowi jest daleko do takich grup, on sięga znacznie głębiej - po tradycyjne utwory, które prezentuje we własnych aranżacjach. "Too Long In This Condition" wypełniają folkowe ballady, jednak niech nikt nawet nie podejrzewa nudy.
Na tej płycie nie możemy usłyszeć autorskich piosenek a wyłącznie utwory, które Alasdair wybrał i zagrał w taki sposób, że brzmią niezwykle naturalnie i żywo, a nie jak odegrany z nabożną czcią hołd oddany tradycji.
Płytę otwiera "The Daemon Lover". To bardzo ciekawa historia o kobiecie, którą odwiedza po latach kochanek. Ona jest teraz żoną i matką, ale skuszona jego bogactwem opuszcza rodzinę. Jednak już na statku odkrywa prawdę - jej dawna miłość to diabeł. Wspaniały wstęp do tej płyty, wprowadza odpowiedni nastrój, które będzie nam towarzyszył do ostatniej piosenki na albumie.
Aranżacje nie przytłaczają, pięknie współgrają z wyśpiewywanymi historiami. Wystarczy posłuchać niepokojącej "Long Lankin", muzyka podkreśla odpowiednie linijki tekstu, ale nie jest oczywista - brzmi radośnie, kiedy historia rozwija się w niewesoły sposób.
Klimat tej płyty bardzo mi odpowiada, nawet jeśli takie granie nie jest wam bliskie warto posłuchać co ma do zaproponowania Roberts i jego przyjaciele. Może spodobają się wam ponure historie, które on tak pięknie i zajmująco opowiada.

Tu znajdziesz darmową EP-kę od Alasdaira, która zawiera nagrane w czasie jego występu m.in "Little Sir Hugh" z albumu "Too Long In This Condition".

Poznaj i pokochaj

czwartek, 5 sierpnia 2010

Twilite "Else" [EP]


W oczekiwaniu na drugą płytę duet Paweł Milewski i Rafał Bawirsz podarowali nam pare miesięcy temu EP, które można sobie z czystym sumieniem ściągnąć stąd.
"Else" to ledwo trzy piosenki, jednak to świetny wstęp do twórczości Twilite dla tych, którzy panów jeszcze nie znają, a ci co znają i kochają to mogą tylko za tę płytę podziękować.
Pierwszy utwór "Fire" to zachwycająca kompozycja, jedna z najpiękniejszych jakie Twilite ma w swoim repertuarze. Mój numer jeden. "Fire" to z pozoru delikatna, a w rzeczywistości okrutna piosenka, a ja uwielbiam takie okrutne piosenki, już na początku słyszymy wyśpiewane miękkim wokalem słowa: "I am the greatest liar you never track me down don't stop trying this is fun", dalej jest tylko lepiej. Niewinny głos i lekka muzyka plus taki tekst to jedno z moich ulubionych połączeń.
"Wake Up" i "Another Day" nie mają już tej magicznej mocy, ale oprócz tego niczym nie ustępują "Fire".
Ta EP-ka to bardzo miły prezent po który koniecznie należy zgłosić się pod wcześniej podany przeze mnie adres. Jeśli będziecie mieli okazję posłuchać Twilite na żywo to z niej skorzystajcie, bo nic tak nie poprawia humoru jak nastrojowe, akustyczne granie.


Poznaj i pokochaj

sobota, 17 lipca 2010

Bombay Bicycle Club "Flaws"


Właściwie cieszę się, że nie napisałam o pierwszej płycie tego zespołu, że najpierw piszę o "Flaws". Może dzięki temu co niektórym będzie trudniej przyczepić panom etykietkę.
Bombay Bicycle Club wygrali w 2006r. konkurs (w niepokojąco wczesnym wieku ok. 16 lat), który pozwolił im na zaprezentowanie się publiczności na V Festival, a później zostali nazwani przez NME tak lubianym przez tę gazetę określeniem "the hottest band", co jak wiadomo ma swoje dobre (usłyszeli o tobie) i złe strony (ogólnie - NME nie ma według niektórych za dobrej renomy). Jednak zajmijmy się tym co w muzyce powinno być najważniejsze, czyli muzyką właśnie.
Pierwsza, bardzo dobra, płyta panów zatytułowana "I Had The Blues But I Shook Them Loose" była propozycją gitarowego, melodyjnego grania z drżącym głosem Jacka Steadmana jako znakiem rozpoznawczym.
"Flaws" to natomiast płyta akustyczna. Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że panowie zaplanowali swój drugi album właśnie jako taki. Okazało się, że ci, którym wydaje się, że wiedzą wszystko: jak zespół się rozwinie, co powinien zrobić, a czego nie, nie przewidzieli takiego obrotu sprawy. W końcu jak możemy przeczytać na myspace zespołu w rubryce wpływy: "decide for yourself". Ta decyzja jest z kategorii tych odważnych.
Na płycie mamy pare piosenek, które panowie wcześniej już wydali - jednak tutaj pojawiają się w nowej formie, a także dwa covery - Johna Martyna i Joanny Newsom. Reszta to nowe utwory za które odpowiada głównie wokalista zespołu.
"Flaws" jest ciepła i delikatna. Jack zachwyca rozedrganym, kruchym wokalem i ładunkiem emocji, który przelewa w te skromne piosenki. Akustyczna wersja "Dust On The Ground" uderza z podwójną siłą, to bardzo wzruszająca kompozycja. Wesoła "Ivy & Gold", w której usłyszymy banjo, wyrywa z tego nastroju i wywołuje na twarzy uśmiech. Tuż za nią usłyszymy jedną z najpiękniejszych na płycie piosenek, niewesołą "Leaving Blues": "Breathing the smoke of the train/Keep the side of you aflame/I'm sure you know that I'm leaving" śpiewa, w niezwykle poruszający sposób, Jack.
"Flaws" to "mała", piękna płyta. Panowie to bardzo młodzi, ale widać, że dojrzali ludzie, ich płyta (czy może w większości raczej płyta Jacka) pozostawia mnie w miłym poczuciu poznania sympatycznej, wrażliwej osoby. Kto wie jak będzie wyglądał trzeci album Bombay Bicycle Club, oby nam się tylko chłopcy nie zepsuli.


Poznaj i pokochaj

wtorek, 1 czerwca 2010

Wild Beasts "Two Dancers"


Wild Beasts, czyli czterech panów z Wielkiej Brytanii, odwiedzi nas w te wakacje na Open'erze. Jeśli macie bilet na ten festiwal, ale nie mieliście w planach posłuchania tego co panowie proponują, może teraz zmienicie zdanie, a jeśli nie macie biletu może kupicie go specjalnie po to, żeby stanąć pod sceną, kiedy oni będą grać.
Tak czy siak - opłaca się. Wild Beasts to ciekawy zespół, który może was zaskoczyć.
Płytę zaczyna "The Fun Powder Plot". Piosenka pulsuje spokojnie, po pierwszej minucie wślizguje się w jej rytm piękny głos Haydena Thorpe. Głos który może na początku zdziwić słuchacza - nieczęsto słyszy się falset na tle gitar i perkusji w tzw. zespołach indie. Rozmazane dźwięki gitar, świetne melodie i oszałamiający, teatralny głos Haydena po pierwszym możliwym zgrzycie, jednak zgrzycie wynikającym z tego, że "tego jeszcze nie słyszałem/am", spajają się w jedno zwierze.
Ogromną przyjemność sprawia mi wsłuchiwanie się w najdrobniejszą zmianę, która pojawia się w głosie wokalisty. Wystarczy posłuchać opowiadającą o przemocy "Hooting & Hoowling": "We're just brutes bored in our bovver boots". Hayden brzmi w tej linijce agresywnie, tak jakby tłumił ten prymitywny, rozbulgotany gniew o którym śpiewa.
W kontrze do bogatego głosu, który pochłania prawie całą uwagę słuchacza pojawia się inny, niższy głos, który nie jest tylko świetnym urozmaiceniem, ale sam mógłby grać pierwsze skrzypce w zespole. Tom Fleming w "All The King's Men" tworzy jedną z najlepszych piosenek na płycie.
Warto również polecić bliższe zapoznanie się z tekstami, myślę, że możecie poczuć się trochę zmieszani, są tak samo charakterystyczne jak muzyka. Na przykład "The Fun Powder Plot" opowiada o zdarzeniu w brytyjskim parlamencie, kiedy to działacze walczący o prawa ojców rzucili w Tony'ego Blaira prezerwatywami wypełnionymi fioletowym proszkiem.

Wild Beasts to oryginalny zespół, który stworzył piękną płytę. Szkoda by było gdybyście ją przegapili.


Poznaj i pokochaj - Hayden, Tom

niedziela, 2 maja 2010

Jónsi "Go"


Każdy kto lubi Sigur Rós pewnie już sięgnął lub sięgnie po tę płytę i chyba nie potrzebuje do tego szczególnej namowy. Za to byłoby świetnie gdyby solowy debiut wokalisty Sigur Rós zainteresował tych, którym do tej pory było nie po drodze z dźwiękami Islandczyków.
Słuchając ostatniego albumu Sigur Rós czuło się zmiany, więc można było się spodziewać jak będzie wyglądała płyta Jónsiego - dwa słowa: radość i kolory.
Pierwsza na płycie "Go Do" to hymn na cześć życia, siły, którą nosimy w sobie i w którą zawsze powinniśmy wierzyć. Muzyka podnosi na duchu, a niezwykły głos Jónsiego sprawia, że słuchaczowi chce się żyć, nawet jeśli przed chwilą nie miał na to ochoty. Ten pozytywny nastrój utrzymuje się w rytmicznym "Animal Arithmetic", tak wesoło Jónsi nie brzmiał jeszcze nigdy.
Teksty są dość proste, co pewnie wynika również z tego, że tym razem Jónsi śpiewa po angielsku (jednak pare razy islandzki też usłyszycie). Ton tych piosenek jest trochę naiwny, w ten najpiękniejszy, dziecięcy sposób (którego często mi brakuje nie tylko w muzyce), co w żaden sposób nie wyklucza dojrzałości. Jónsi należy do tej wybranej grupy, która to rozumie.
Jednak "Go" to nie tylko eksplozja radości. Obok prawdziwego wulkanu szczęścia, pojawia się smutek i strach, jednak zawsze kryje się za nimi nadzieja.
Po pierwszych dwóch piosenkach słyszymy "Tornado", które mimo tytułu jest wyciszoną piosenką o samodestrukcji i o nadziei na to, że kiedyś będzie można po prostu być. Jednak już w "Boy Lilikoi" Jónsi wzywa do otrząśnięcia się, do tego, żeby dać sobie szansę i zacząć żyć: "Just say no more, use your eyes, the world goes and flutters by/Use your eyes, you'll know you are" i robi to na tle buzującej zupy dźwięków przygotowanej z gitar, fletów, bębnów.
Debiut Birgissona to płyta o zmaganiu się ze sobą, z tą naszą stroną, która nas niszczy i przede wszystkim o zwycięstwie, o tym, że można, że się da. Ten optymizm jest zaraźliwy. Z takim głosem i osobowością Jónsiemu ciężko jest chyba zrobić coś co nie przypadłoby mi do gustu, a raczej nie wpadło w ucho i nie zamieszkało w sercu.

Poznaj i pokochaj

sobota, 3 kwietnia 2010

Mika "The Boy Who Knew Too Much"


Mówiąc o Mice na pewno myślimy o dwóch piosenkach "Relax, Take It Easy", za którą nie przepadam i "Grace Kelly", którą z kolei bardzo lubię. Słuchając jego poprzedniej płyty, wydawało mi się, że Mika balansując na granicy kiczu jedną nogą ją przekroczył. Jak jest z drugą płytą? W drugiej płycie się zakochałam.
Mika lubi dużo i na bogato, więc i tym razem nie szczędzi nam kolorów. Na jednej płycie znalazło się miejsce dla rogów, skrzypiec, perkusji, pianina, keybordów, chórków, sióstr Miki, pięknego głosu Imogen Heap ("By The Time") i...Owena Palletta, świetnego skrzypka i niezwykle płodnego, utalentowanego artysty (odsyłam do mojej notatki o jego drugiej płycie).
Pierwsza piosenka na płycie i pierwszy singiel, który mnie zahipnotyzował i kazał zapoznać się z całą płytą to ultraprzebojowe "We Are Golden" opowiadające o dorastaniu, aż chce się śpiewać razem z Miką: "We are not what you think we are/We are golden, we are golden".
Mika tworzy zaraźliwe refreny, bardzo melodyjne utwory i chociaż często brzmią naprawdę wesoło nie zawsze takie są. "Blame It On The Girls" to piosenka o mężczyźnie, który ma urodę i pieniądze, wydaje się, że ma wszystko, jednak nie wychodzi mu w życiu, a on woli winić za to innych niż siebie. W "Rain" narrator opowiada o wieloletnim związku, który teraz się kończy. Wydaje się, że ten związek tak naprawdę pozwalał ukryć się narratorowi, nie był w nim sobą, a ta druga osoba nie chciała przyjąć go takiego jakim jest: "Thought you found the man you wanted/Until you turn him into something new".
Skromniejsza od poprzednich, ale chyba najbardziej ujmująca jest jedna z ostatnich na płycie "Pick Up Off The Floor" o dziewczynie porzuconej przez ukochanego mężczyznę, Mika przekonuje ją: "Put your heart back in your pocket,/Pick your love up off the floor".
Siłą tego albumu oprócz nieskrępowanej radości i swobody z jaką Mika tworzy tęczę dźwięków, które wielu wydadzą się zbyt kolorowe, jest piękny głos Miki. Mika ma ogromne możliwości wokalne i w pełni korzysta z nich na tej płycie. Nawet jeśli nie lubicie lub nie polubicie Miki, nie będziecie mogli powiedzieć nic złego o jego wokalu.

No a teraz zabierzcie się do słuchania "The Boy Who Knew Too Much" (fani Ariela Pinka albo przynajmniej Animal Collective/Grizzly Bear rozglądają się lękliwie po pokoju. Ukrywają się w kącie z laptopem na kolanach, słuchawkami na uszach i z dziką radością odtwarzają raz za razem "We Are Golden" :P ).

Poznaj i pokochaj

sobota, 13 marca 2010

These New Puritans "Hidden"


These New Puritans wydali drugą płytę, dają nam nią do zrozumienia, że mają duże ambicje, ale też ogromne możliwości.
"Hidden" to mocna płyta, zespół brzmi na niej jak zdyscyplinowana, dobrze naoliwiona maszyna. Nie spodziewajcie się miłych, delikatnych dźwięków, przyszykujcie się na atak ostro zarysowanego rytmu. Na "Hidden" prawie nie ma gitar, jest za to chór, orkiestra z Czech i japońskie bębny Taiko.
"Time Xone" wprowadza nas gładko i bezboleśnie w klimat płyty, "We Want War" skutecznie wyprowadza nas z tego bezpiecznego miejsca. Łamiący się głos Jacka Barnetta świetnie sprawdza się w mrocznych, na wpół skandowanych, piosenkach, a jego szepto-śpiew niepokoi.
"Attack Music" to bardzo adekwatny tytuł dla numeru pięć na płycie (mojego ulubionego). Mechaniczny rytm, hipnotyczne bębny, tłuczone szkło i dźwięk ostrzonego noża, a do tego chóralnie wyśpiewany refren. Chór usłyszymy na tej płycie często. Główną osią mistycznego "Orion" jest właśnie chór i powolne uderzenia w bęben.
Ta płyta to dzieło perfekcjonisty, każdy dźwięk wydaje się mieć idealnie dla siebie wykrojoną przestrzeń. Mimo różnorodności zastosowanych efektów, nie ma uczucia zbytniego przesycenia czy przytłoczenia, wręcz przeciwnie - czuje się przestrzeń, a piosenki unoszą się w zawiesinie tajemniczości i sprawiają, że mamy uczucie uczestniczenia w jakimś religijnym misterium (vide "Orion").
Mimo pojawiającej się orkiestry "Hidden" wypełnia zimna, surowa muzyka. Końcowe "5" trochę łagodzi klimat i rozgania chmury, ale tylko na tyle, żeby zrobiło się szaro, ale, żeby przypadkiem nie zrobiło nam się zbyt wesoło.


Poznaj i pokochaj

środa, 24 lutego 2010

The Crayon Fields "All the Pleasures of the World"


"All the Pleasures of the World" to słoneczna płyta, ale słoneczna jak wiosenny dzień, a nie jak gorące popołudnie latem. Płyta stworzona przez czterech młodych panów z Australii, którzy zasługują na trochę uwagi z waszej strony.
Album otwiera "Mirror Ball", która od razu wpada w ucho. Geoff O'Connor śpiewa o dziewczynie: "You are still my high mirror ball", przy której czuje się co najmniej niepewnie, jak: "a virgin in a dancehall". To kawałek świetnej popowej muzyki, której warto przyjrzeć się z bliska, nie jest to muzyka na "jeden raz", warto do niej wracać i raz za razem mocniej wtulać się w kojące dźwięki The Crayon Fields.
Nad całą płytą unosi się mgła romantyzmu, wystarczy posłuchać "Timeless", w której O'Connor ciepłym, chłopięcym głosem wyśpiewuje "You don't need to promise me anything". Na tle cymbałków i smyków brzmi to po prostu ujmująco.
Tytułowa "All the Pleasures of the World" zaczyna się dość spokojnie, żeby przyśpieszyć, zabrzmieć weselej i abyśmy mogli usłyszeć deklarację: "All the pleasures of the world/ You bring me so close to them all", panowie tak pięknie, sympatycznie śpiewają o miłości, że choćby tylko po to, żeby usłyszeć te słowa jeszcze raz, warto wracać do tej płyty. Oczywiście jest to tylko jeden z wielu dobrych powodów dla których warto to zrobić.
Przyjemne melodie rozgrzewają serce i poprawiają humor, słodkie, niewinne wokale świetnie wpisują się w ten klimat - ta muzyka ma wiele wdzięku.


Poznaj i pokochaj

sobota, 6 lutego 2010

Yeasayer "Odd Blood "


Trzech panów z Brooklynu oddało w nasze ręce, na początku tego roku, swój drugi album. Wcześniej uchylili rąbka tajemnicy ukazując światu "Ambling Alp". Można się tylko cieszyć, że zrobili to wcześniej inaczej przesłuchując ich płytę utknęłabym pewnie przy tej piosence (numer dwa na krążku). Kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy byłam zachwycona, kiedy tylko Chris Keating, kończył śpiewać jeden z tych refrenów, które należy sobie wziąć do serca: "Stick up for yourself son/Never mind what anybody else done", odtwarzałam ją jeszcze raz. I jeszcze raz, a później raz jeszcze. W dodatku towarzyszący tej piosence klip awansował do grona moich ulubionych.
"Odd Blood" zaczyna się ociężałym "The Children" z przetworzonym, złowrogim wokalem, a później pojawiają się pierwsze dźwięki "Ambling Alp" i świat się rozmazuje w zawiesinie keyboardów, klaskania, bębnów, drobnych dźwięków i wręcz nieprzeciętnej przebojowości, którą reprezentuje choćby "Mondegreen" mówiący o uprawianiu miłości do samego rana. Ta piosenka jest na wpół szalona, a galopujący wokal Chrisa i te dziwne "kosmiczne" dźwięki na końcu nadają jej opętańczy sznyt. W "Rome" mamy ten sam sposób śpiewania, ta piosenka czy "O.N.E" (tutaj za główny wokal odpowiada uroczy gitarzysta Anand Wilder) powinny was zmusić do tańca, jeśli tego nie zrobią to nie wiem co innego może.
W "I Remember" głos Chrisa wybrzmiewa naprawdę pięknie, jego falset spaja tę piosenkę i to on tworzy jej uroczy klimat.
Mogłabym wymienić każdą piosenkę na tej płycie i napisać: "zwróćcie na nią uwagę", ale ta płyta jest jak jeden wielki fluorescencyjny wykrzyknik.
Ten, wręcz nieprawdopodobnie dobry, album ma hipnotyzującą moc szamański zaklęć. "You’re stuck in my mind/All the time" śpiewa Keating. Święta prawda, tak też będzie jeśli zapoznacie się z "Odd Blood" - słuchacie na własną odpowiedzialność.

p.s Chris: "Someone told me we sounded like Ace Of Bass mixed with Nickelback, and I was like, OK, go for it." Kocham takie podejście :)


Poznaj i pokochaj

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Sesja czas radości

Jak zawsze zawieszam działalność mojego bloga na radosny czas sesji, żeby móc w pełni się nim rozkoszować.
W tym czasie, jeśli macie ochotę, możecie cofnąć się np. do pierwszego wpisu lub dowiedzieć się np. co kryje się pod etykietą "kolory".
Oczywiście po nasyceniu się niepowtarzalną atmosferą sesji powrócę do pisania bloga - dla siebie i tłumu wielbicieli :P

Pozdrawiam

p.s Mam coś dla Was, z kategorii " do przemyślenia ". Bardzo podoba mi się ten tekst i nie chodzi tu tylko o wymienionego w nim artystę, ale o przedstawienie problemu, który uważam za ważny.