wtorek, 30 grudnia 2008

Larrikin Love "The Freedom Spark"


Larrikin Love - zespół efemeryda, przeszedł do historii w 2007 roku. Powstał zaledwie dwa lata wcześniej, powołało go do życia czterech panów: Edward Larrikin, Micko Larkin, Alfie Ambrose i Coz Kerrigan. O Edwardzie jeszcze usłyszycie (jeśli jeszcze nie słyszeliście, rzecz jasna), obecnie pracuje nad swoim solowym projektem The Pan I Am.
Przed zniknięciem ze sceny muzycznej Larrikin Love ukazało światu owoc swojej krótkiej współpracy. "The Freedom Spark" to tak dobry album, że człowiek chciałby widzieć panów z powrotem na jednej scenie. W każdym razie ładnie dziękuję za tę płytę, a jak wy ją poznacie to też ładnie podziękujecie ;)
Ten album to zadziwiająca mieszanka. Można znaleźć tutaj, oprócz punku i folku, nawet reggae przemieszane z brytyjskim akcentem, a mądrzejsi ode mnie mówią też o bluegrass i calypso. Dla mnie to coś pięknego, bo nie da się przyczepić gatunkowej etykietki, chociaż zawsze znajdą się jacyś niezwykle uparci ludzie...
Panowie poszukują, są kreatywni, fascynują talentem do tworzenia dobrych melodii. Płyta przesiąknięta jest entuzjazmem, jest świeża i ciekawa. To jest właśnie tytułowa wolność.
"The Freedom Spark" zostało podzielone na trzy części: "Hate" (5 pierwszych piosenek, jeśli wliczymy w to intro), "Fairytale"(3 następne numery) i "Freedom"(pozostałe piosenki). W pierwszej części mamy aż trzy single, w tym niepokojącą, ciemną "Six Queens", mocne uderzenie na początek. "Edwould" wydaje się bardzo osobistą piosenką, Ed śpiewa: "You think you're mighty, I believe you're a swine/You're a disgusting child and everyone thinks so/I'm confused about how I want to be, am I you or are you me/A whisper will shout down most of my ego". Wydaje się, że to opowieść o zagubeniu, Ed zdaje się pytać: "kim ja tak właściwie jestem?" Czy tą osobą którą wszyscy widzą? Na ile udaję i czy przypadkiem nie pogubiłem się w tym wszystkim? "See me, I'm not Edward, I've never been Edward/Darling I'm just a mere mistake"
"At The Feet Of Ré" (z następnej części) to już zupełnie inny klimat. To sentymentalna, bardzo sympatyczna piosenka o tym co minęło bezpowrotnie, ale na zawsze pozostanie w pamięci.
Na płycie słychać też, że Ed nie czuje się w Wielkiej Brytanii najlepiej i potwierdził to także w wywiadzie: "There's no compassion here, there's no love. There's nothing really of its own here that really appeals to me, whereas in other countries you can really immerse yourself in their culture."
Trzeba wspomnieć jeszcze o jednym - Edward śpiewa z pasją, czasem trochę histerycznie i na pewno dość charakterystycznie. Do tego Ed wydaje się niebanalną postacią, co potwierdza jego nowy projekt.

W 2006 roku Ed powiedział: "I think we just want to release a really good album, for people to enjoy it, and see what happens". Życzenie Eda spełniło się, nagrali świetny album, który spodobał się wielu ludziom, a co się stało z Larrikin Love to już każdy wie.


Poznaj i pokochaj

niedziela, 21 grudnia 2008

Little Barrie "Stand Your Ground"


Macie przed sobą szansę na poznanie smaku drugiego albumu Little Barrie, a że jest to album bardzo smaczny, gorąco polecam go skonsumować.
Panowie skręcają w stronę bluesa i jak dla mnie brzmi to świetnie i na swój sposób świeżo. Ich melodie mają siłę, energię. Piosenki są bez wątpienia dopracowane i wyszlifowane, jednak nie ma mowy o sztuczności. Czuć spontaniczność i zaangażowanie. I te gorzkie słowa: "So dance, and now begin to be seduced/As the industry's amused/And when you're bored only scratching the seams/Cause you can't make it happen till you...../Pay to Join, it's gotta happen sooner or later". Oj, widać, że panowie raczej nie są naiwni. Za to świetnie słychać, że są utalentowani.
Gitary, perkusja mają w sobie coś ciętego, ostrego, zadziornego. Muzyka pulsuje niespokojnie, a słuchacz nie może przy niej spokojnie usiedzieć, czyli wszystko jest na swoim miejscu.
Do tego głos, którym dysponuje Barrie Codogan (jak łatwo się domyślić założyciel grupy) świetnie współgra z muzyką, chociaż na początku byłam trochę zaskoczona, jego delikatnością (ale nie słabością, proszę nie mylić). Wydaje się jakby śpiewał z lekkością, nie wkładając w to wiele wysiłku, a tylko emocje. Jest coś pociągającego w tym głosie...
"What you doing with those/funny little records?" Pytanie do Was powinno brzmieć: co zrobicie z tą płytą? Szkoda, że panowie nie są u nas znani, ale możecie to zmienić, kupując ich album (znajdziecie w rodzimych sklepach, co mnie bardzo cieszy) i zapoznając z nim znajomych.




Poznaj i pokochaj

sobota, 22 listopada 2008

Kings Of Convenience "Riot On An Empty Street"


Kings Of Convenience to dwóch przyjaciół z Norwegii: Erlend Øye i Eirik Glambek Bøe. Zespół tworzy od 1999 roku, a teraz, po lewej stronie, widzicie okładkę ich drugiej płyty z 2004 roku. Jak widać panowie nie należą do tych co się śpieszą, prawda? Jednak nie myślcie, że leniuchują, Erlend współtworzy The Whitest Boy Alive i pracuje nad solową karierą DJ-a, a Eirik gra w Kommode.
Słyszeliście kiedyś coś tak niezwykle sympatycznego i delikatnego, że nie mogliście się od tego oderwać, a powrót do tych dźwięków zawsze sprawiał wam taką radość jakbyście po długiej podróży wrócili do domu? Jeśli nie to, uwaga, Panie i Panowie, przedstawiam: Kings Of Convenience!
"Riot On An Empty Street" to inteligentna i subtelna płyta. Piękne aranżacje i te dwa ciepłe głosy budują magiczne i urokliwe piosenki, które mienią się emocjami. To misternie utkana przeplatanka drobnych, cichych dźwięków i smug światła.
Ta muzyka porywa człowieka i każe mu płynąć ze sobą. Nie mam pojęcia jak to się stało, że tych dwóch panów trafiło na siebie, ale jestem wdzięczna, że do tego doszło. Eirik i Erlend idealnie się uzupełniają, razem są w stanie stworzyć coś niezwykłego. Na tej płycie mamy jeszcze jeden piękny głos, Feist użycza swojego talentu w "Know-How" i "The Build-Up". Kiedy jej głos pojawia się w tych piosenkach, człowieka przechodzą dreszcze, tego momentu nie da się zapomnieć. "I'd Rather Dance With You" jest z kolei tak zachwycająco wesoła, taneczna i bezpretensjonalna, że wasze nogi same będą rwały się do tańca.
Obaj panowie dysponują niesamowicie przyjemnymi dla ucha głosami. W pierwszej piosence na płycie - "Homesick", śpiewają: "I can't stop listening to the sound/of two soft voices blended in perfection", to chyba najtrafniejszy z możliwych opisów tej płyty i muzyki tych panów w ogóle.


Poznaj i pokochaj

niedziela, 19 października 2008

Cage The Elephant "Cage The Elephant"


Przed wami całkiem udany debiut panów z Kentucky w USA. Zespół tworzą bracia Matt (wokal) i Brad Shulz (gitara) i ich koledzy: Daniel Titchenor (bas), Lincoln Parish (gitara) i Jared Champion (perkusja). Bracia Shulz i Daniel dorastali w bardzo konserwatywnym i religijnym środowisku jednak, jak widać po ich koncertach, czasy niewinności minęły bezpowrotnie... Panowie tworzą przesiąkniętą młodą energią muzykę, są zadziorni i piszą niegłupie piosenki. Kiedy słucha się Matta, który chropowatym głosem, z pasją na wpół wyśpiewuje a na wpół wyrzuca z siebie kolejne linijki tekstu, nie można mu nie wierzyć. Panowie mają coś do powiedzenia, cieszę się, że ich teksty nie są tylko dodatkiem do muzyki.
Podoba mi się historia ukryta za nazwą ich zespołu. "Elephant", czyli słoń, to indiański symbol siły i dobra. Panowie twierdzą, że współcześnie ludzie starają się zamknąć ("cage") całe dobro, które jest na świecie i zdecydowanie opowiadają się przeciwko temu. Sympatyczne i całkiem inteligentne, prawda? (i nie wiadomo czy prawdziwe, ponieważ Matt za każdym razem produkuje inną historię, jednak na pewno ta należy do tych najsympatyczniejszych ;))
Cage The Elephant umieścili na swojej płycie dobre melodie, lekką nonszalancję młodych ludzi, jednak nie drażniącą arogancję, są też mocne gitary i odpowiednie przyspieszenie tu i tam.
Szkoda, że nie każdy docenia ich pasję i szczerość, a za to kręci nosem, że nie wymyślili nic nowego czy zaczyna mamrotać o braku rewolucji. Dla mnie prostota i właśnie wymieniona szczerość i pasja, mają równie dużą wartość co najwspanialsze, innowatorskie muzyczne eksperymenty.
Zespół wydał dwa bardzo dobre single "Ain't no rest for the Wicked" - Matt: "(...)we all do wrong things, and instead of looking at the negatives all the time its better if you try to look at the positives in people and have a little respect for them." i "In One Ear" - znowu Matt: "whatever you do, even if you're employee of the month at Toys R Us, there's gonna be people who are talking shit behind your back. If you're doing anything positive, achieving anything, they'll try to pick you apart..".
Nie ma co ukrywać - taka postawa podoba mi się bardziej niż cynizm i zupełny brak szacunku dla innych, jak to pokazują niektóre młode (i nie tylko) zespoły. Mam nadzieję, że woda sodowa nie uderzy im do głowy, szkoda by było.
Lubię tych chłopaków. W "In One Ear" Matt śpiewa: "Here's the moral to the story,/we don't do it for the glory,/we don't do it for the money,/we don't do it for the fame/ so all the critics who despise us/just go ahead and criticise us/It's your charity that drives us/Adding fire to the flames and it goes". Pozostawiam was z tym cytatem :)




Poznaj i pokochaj

sobota, 11 października 2008

Aqualung "Strange and Beautiful"


"Strange and Beautiful", album, wydany w 2005 roku, na potrzeby rynku amerykańskiego, to kompilacja dwóch pierwszych dzieł Aqualung: "Aqualung" i "Still Life". Sterem, żeglarzem i okrętem projektu, który działa od 2002 roku, jest Matt Hales, temu 36 letniemu Anglikowi pomaga czasem żona i brat, który towarzyszy mu też na koncertach.
Matt jest szczęśliwym właścicielem ciepłego wokalu, który otula słuchacza i ma tę cudowną zdolność wyrażania wielu emocji. I jak tu człowiek ma spokojnie żyć, kiedy słyszy jak w piękny, czarujący sposób Matt wyśpiewuje smutno i boleśnie w "Strange and Beautiful (I'll Put A Spell On You)": "I'll put a spell on you,/You'll fall asleep and I'll put a spell on you./And when I wake you,/I'll be the first thing you see,/And you'll realise that you love me." Myślę, że nie tylko ja wzruszam się przy tej piosence.
Na tej płycie został wymieszany cichy smutek człowieka samotnego z nigdy nieumierającą nadzieją i wszystko ładnie tu ze sobą zagrało, nie słychać, żeby ta płyta była tym, czym tak naprawdę jest - zlepkiem dwóch poprzednich albumów.
Po: "Feeling alone/With you by my side" ("Falling Out of Love") słyszymy smutne, jednak z nieśmiałą iskierką nadziei: "This is just one of those/Lonely night/The good times gonna come" ("Good Times Gonna Come"), a później już bardzo pozytywne: "What a feeling in my soul/Love burns brighter than sunshine " ("Brighter Than Sunshine").
Hales po prostu wyśpiewuje różne historie o różnych odcieniach, przecież każdy z nas wie, że tak to już w życiu jest - raz lepiej, a raz gorzej, ale nawet jak jest bardzo źle gdzieś tam czai się nadzieja na poprawę.
Co z muzyką? Mamy tu m.in pianino, delikatne melodie do pokochania, ciszę i przestrzeń. Nie brakuje też zaangażowania, Matt to bardzo utalentowany artysta, on wie o czym śpiewa, dlatego jest w stanie TAK to zaśpiewać, więc mamy też ten cudowny głos - oj, jest pięknie po prostu.

Na stronie Matta czytamy: "I have been making music since I was a baby. Seems like that's what I'm for. Mercifully, I love it. I love it!"
Nie trzeba już nic dodawać.

Poznaj i pokochaj



czwartek, 25 września 2008

Late Of The Pier "Fantasy Black Channel"


Kiedy po raz pierwszy usłyszałam "The Bears Are Coming", pomyślałam: "dziwne" i chciałam usłyszeć to jeszcze raz. Później zakochałam się w "Space And The Woods", i w tym w jaki sposób Samuel śpiewa "I'm shit hot so say what you think about me/I'm not gonna cry cos i don't care". Teraz mam do polubienia jeszcze pare piosenek.
Muzyka jest tu poskręcana i powywijana we wszystkie strony. Panowie wydają się niecierpliwi, zanim rozwiną pierwszy pomysł nakładają już na niego następny, spajając to wszystko w smaczną, niebanalną całość. Najjaśniejsze punkty na tej elektro-ekscentrycznej płycie to single, jednak reszta piosenek nie odstaje jakoś szczególnie od ogólnego, dobrego, poziomu.
Podoba mi się, że Late Of The Pier wydają się w sposób chaotyczny łączyć dźwięki w zgrabną, melodyjną układankę. Oczywiście w tym szaleństwie jest metoda i nie ma tu mowy o przypadku. Elektroniczne plamy, dźwięki jak ze starych gier, nagłe zmiany tępa, nonszalancki sposób śpiewania i oczywiście szalone, taneczne melodie - Late Of The Pier na swoim debiucie z niczego nie zrezygnowali, nadal są niepokorni i robią co chcą.
Przy "Fantasy Black Channel" nie można się nudzić, panowie eksperymentują i powstała z tego ekscytująca, świeża rzecz. Jestem ciekawa jak po tym szaleńczym debiucie będzie wyglądała ich dalsza droga, jeśli nadal będą tacy kreatywni to mam nadzieję, że zaskoczą nas czymś naprawdę dziwacznym.


Poznaj i pokochaj

poniedziałek, 8 września 2008

Friendly Fires "Friendly Fires"


Oczekiwałam tej płyty z drżeniem serca, jednak nie dlatego, że bałam się o jej jakość - jakoś od razu zaufałam Friendly Fires po "Paris", które zwiastowało ich album, drżenie to związane było z oczekiwaniem na coś przyjemnego. No i jest, w dodatku mówienie o tej płycie jako o przyjemnej to za mało.
Jest tanecznie, jest popowo. Chwytliwe melodie zawładną twoim ciałem i umysłem.
Już pierwszy kawałek - "Jump In The Pool", może służyć za wizytówkę płyty. Wszystko tu się mieni i błyszczy, jest ciekawie - bębny, elektronika, chórki i parkietowe zacięcie dają mieszankę przy której nie można się nudzić.
Wokal Eda świetnie współgra z muzyką, wszystko przyjemnie "płynie" i tworzy spójną całość.
Trochę szkoda, że "Paris" nie brzmi jak ten singlowy, ale może to kwestia tego, że bardzo polubiłam pierwszą wersję? Wersja płytowa wydaje mi się zbyt gładka, no i ten kobiecy głos, którego tam wcześniej nie było...
Kolorowa muzyka trzech panów z St Albans dała mi dużo radości i już od paru dni gości w moich słuchawkach poprawiając mi humor, mam nadzieję, że następne dokonania panów będą tylko potwierdzeniem dla tego, że obok tej muzyki nie da się przejść obojętnie, a chociażby bez tupania nóżką po drodze.
"Friendly Fires" słucha się świetnie, pewnie tańczy się przy niej równie fajnie - trzeba będzie sprawdzić.



Poznaj i pokochaj

sobota, 16 sierpnia 2008

Sigur Rós "Með Suð í Eyrum Við Spilum Endalaust"


"Með Suð í Eyrum Við Spilum Endalaust", czyli Z brzęczeniem w uszach gramy bez końca to piąty album w dorobku islandzkiej grupy.
Obecnie obserwuję dwie skrajne tendencje w podejściu do Sigur Rós. Jedni uważają, że to bogowie, a przy każdym spojrzeniu
Jónsiego wzdychają z zachwytu, inni puszą się, że odkryli tajemnicę Islandczyków, że ich sukces i muzyka to marketing i dużo sprytu, że udają, że upadają i, że w ogóle to ble.
Nowa płyta to zmiana w muzyce Sigur Rós. Można się kłócić, jak wielka, ale fakt faktem - zmiana jest, więc tym bardziej dwa wrogie obozy zbroją się po zęby i przystępują do walki.
Który z tych obozów mogę nazwać swoim rodzinnym domem? Żaden, bo oba te obozy to wylęgarnia głupoty.
Panowie to nie święci, ale też nie hochsztaplerzy. To muzycy, którzy kochają to co robią. Gadanie typu: "a oni powinni nagrać inną płytę", zawsze było dla mnie bezsensowne. To ICH muzyka, to ICH płyta i oni na prawdę nic nie muszą i niczego nie powinni - niektórzy mają widoczne trudności ze zrozumieniem czegoś tak oczywistego.

Jednak zajmijmy się tym co najważniejsze. Nowe dzieło Sigur Rós jest zdecydowanie weselsze od ich wcześniejszych dokonań. To świeża płyta, na w pół radosna, na w pół melancholijna. Na pewno jest łatwiejsza w odbiorze niż cztery poprzednie albumy.
Już promujący album utwór - "Gobbledigook", pokazywał, że nadal będzie pięknie, ale
będzie trochę więcej luzu. I tak też jest, przy tej płycie można się powzruszać, ale też czerpać z niej dużo dobrej energii.
Panowie to czarodzieje niezwykłego klimatu, mają rękę do ładnych melodii, potrafią poruszyć. Jónsi zachwyca jak zawsze, kiedy zaczyna śpiewać w "Suð í eyrum" nie można nazwać tej chwili inaczej niż cudowną. Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał Sigur Rós to czas najwyższy nadrobić zaległości.

"Með Suð í Eyrum Við Spilum Endalaust" to następny album w dorobku panów, który pokazuje, że wrażliwość jeszcze nie zginęła w ludziach, że to nie jest coś czego trzeba się wstydzić. Niestety do wrażliwości podchodzi się obecnie z ironią.
Jednak wierzę, że nawet ci, którzy traktują wrażliwość protekcjonalnie, rezerwują ją dla "licealistek" i za punkt honoru stawiają sobie pozowanie na aroganckich intelektualistów bez uczuć, w samotności nie będą mogli oprzeć się czarowi tej płyty.


Poznaj i pokochaj

czwartek, 14 sierpnia 2008

Tom McRae "Tom McRae"


"Tom McRae" to debiutancki album Toma z 2000 roku, nominowany do Mercury Music Prize. Myślę, że warto zacząć poznawać jego twórczość właśnie od tego albumu, nie dlatego, że jest pierwszy w jego dorobku, ale dlatego, że nie można przejść obok niego obojętnie.
Ta płyta jest boleśnie piękna. Po prostu. Kiedy usłyszałam jak w "2nd Law" Tom wyśpiewuje na tle pianina "I'm living up here where the air is thin/And where
gravity don't bring you down" wiedziałam, że już mnie ma.
Jego piosenki są często melancholijne i przepełnione rezygnacją, ale również bólem, niechęcią i pewną dozą okrucieństwa. Wystarczy posłuchać rozdzierającego "The Boy with the Bubblegun"
, gdzie słowa "If words could kill I'd spell out your name" brzmią naprawdę mocno, żeby wiedzieć, że Tom to nie jest po prostu smutny facet z gitarą.
W ciemnym i zimnym "Bloodless" McRae mówi o braku porozumienia i pyta z ironią "So tell me again what am I feeling you know me so well" - w walce między ukochanymi ludźmi nie ma litości.
Bardzo emocjonalny śpiew i piękne aranżacje sprawiają, że nie można oderwać się od tej płyty. Nie ma tu wielkich kombinacji, Tom nie wymyślił niczego nowego i nie musiał, prostota i szczerość są siłą tej muzyki.
Muzyka i słowa są tak samo ważne u Toma, zresztą jak sam powiedział: "You can make music without a reason, but it's just noise." - muzyka McRae to zdecydowanie coś więcej niż hałas.


Poznaj i pokochaj

środa, 13 sierpnia 2008

Benjamin Wetherill "Laura"


Benjamin Wetherill to jeszcze mało znany artysta, ale miejmy nadzieję, że to się zmieni po wydaniu albumu "Laura". Muzykę, pochodzącego z Leeds Benjamina, można spokojnie zaliczyć do zjawisk magicznych.
Wetherill posługuje się bardzo przyjemnym vibrato, obok którego mamy muzyczne ornamenty namalowane przez m.in klarnet, trąbkę, flet, cymbały i skrzypce Stroha, a także niejaki "bratch", którego polska nazwa jest mi nieznana. Z tego co wiem jest to instrument akompaniujący, który wygląda jak altówka z płaskim mostkiem i trzema strunami (G-D-A), które są szarpane jednocześnie - jeśli się mylę, proszę mi zwrócić na to uwagę :)
"Laura" była nagrywana w XIX-wiecznym pałacu gdzieś w okolicach Budapesztu, może dzięki temu przesiąknięta jest romantyzmem i tajemniczością. Polecam przesłuchanie pięknego utworu "Ada", jednak właściwie można wpisać tu którąkolwiek z piosenek, ta płyta cała się mieni i czaruje słuchacza od pierwszego do ostatniego dźwięku.
Nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał, że mamy tu do czynienia z przerostem formy nad treścią. Na szczęście tak nie jest, Benjamin wyśpiewuje swoje opowieści z emocjami, niby w sposób kruchy i melancholijny, ale jednocześnie podszyty mocą, na pewno w sposób szczery.


Poznaj i pokochaj

The Start

Jak błyskotliwy tytuł tego posta oznajmia: Oto początek, moi drodzy!
O czym więc będzie ten blog?
O muzyce wszelakiej będzie.
No dobrze, żeby trochę zawęzić termin "muzyka wszelaka" powiem, że raczej nie możecie się tu spodziewać hip-hopu, metalu i jazzu. Zaznaczam w tym miejscu, że nie lubię nazw gatunków muzycznych i używam ich tylko czasem, z konieczności. Nie słucham też muzyki ze względu na to jaki gatunek ona prezentuje.
Mam nadzieję, że pomogę niektórym znaleźć dla siebie nowe dźwięki albo chociaż inaczej spojrzeć na te, które już znają.

Misja rozpoczętą! :)

p.s Nie nazywam moich "notatek" recenzjami i nie pretendują one do tego miana. To luźny zapis tego co czuję w stosunku do danej muzyki i niech tak pozostanie.