poniedziałek, 21 grudnia 2009

Mumford and Sons "Sigh No More"


Mumford and Sons to nie rodzinny kolektyw a czterech panów z Londynu związanych tym, że wyłonili się z cienia Laury Marling, której służyli swoim talentem przy odtwarzaniu jej muzyki na płytach i na żywo.
Bardzo dobrze, że do tego doszło, bo ich debiut to mocna, folkowa propozycja.
Zacznijmy od tego, że wszyscy panowie mają głos (dosłownie) w tym zespole. Na czele z ostrym, nadającym kształt piosenkom, wokalem Marcusa Mumforda tworzą miłą uchu harmonię wyrazistych męskich głosów. Tym lepiej brzmi to na tle banjo, akustycznych gitar, tamburynu, wiolonczeli...
Pierwsza piosenka "Sigh No More" świetnie wprowadza w nastrój albumu. Zaczyna się spokojnie, żeby przejść w szybką, napędzaną banjo melodię. Chwytliwe melodie to bardzo silna strona tego zespołu. Jednak nie delikatne i niegroźne, jak można by się spodziewać, a pełne energii i siły, a czasem, jak w już wcześniej ukazanym światu "Little Lion Man", agresywne.
Panowie umieścili ten utwór również na swoim debiucie i słusznie, bo ta piosenka jest po prostu znakomita, również w warstwie tekstowej: "but it was not your fault but mine/and it was your heart on the line/i really fucked it up this time, didn't I, my dear?". Głos Mumforda pozwala na mocne podkreślenie tych słów. Oczywiście mamy tu również te charakterystyczne harmonie wokalne. Gdyby nadawano za nie nagrody panowie bez wątpienia zostaliby ich laureatami.
Ta płyta to nie tylko dobra muzyka, ale także optymistyczna zapowiedź tego co panowie mogą stworzyć w przyszłości, jednak póki co polecam zająć się satysfakcjonującą teraźniejszością.



Poznaj i pokochaj

wtorek, 24 listopada 2009

Editors "In This Light And On This Evening"


Editors niedawno ukazali światu swoją trzecią płytę. Zmienili na niej gitary na syntezatory. I co z tego wyszło? Oto dwa cytaty do wyboru: "it might be the best album Editors have yet produced" (BBC) lub "everything you don't want to hear from a band that once had something to offer" (Strangeglue). Ja stawiam na ten pierwszy.
Ta płyta to coś zdecydowanie zaskakującego i to już od pierwszego, tytułowego, utworu - "In This Light And On This Evening". Piosenka zaczyna się groźnie - Tom Smith niskim głosem wyśpiewuje: "I swear to god/I heard the earth inhale", aż człowiek ma ciarki. Może być to dość duży szok dla niektórych fanów.
Panowie na pierwszy singiel wybrali "Papillion", który świetnie reprezentuje płytę i pozostaje w pamięci dzięki świetnej linijce: "It kicks like a sleep twitch!" i dramatycznemu, syntezatorowemu klimatowi.
Niezwykle ciekawa i przyciągająca uwagę jest piąta z dziewięciu piosenek na płycie, czyli "The Big Exit". Znowu mamy tu zupełnie nowego ducha Editors, Tom tym razem śpiewa w wyższych rejestrach na tle mechanicznej, ponurej muzyki.
Największe wrażenie zrobił na mnie przedostatni utwór - "Eat Raw Meat = Blood Drool". Jest mocny, dramatyczny, ostry. Brzmi naprawdę świetnie, a na żywo jest jeszcze potężniejszy.
Editors stworzyli bardzo ciekawą płytę, nie tylko dlatego, że inną od tego co wcześniej nagrali. Zanurzenie się w jej klimat sprawia dużą przyjemność. Warto, żeby posłuchali tej płyty ci, którzy do tej pory nie przepadali za Editors. Może panowie trafią do nich z tą propozycją.


Poznaj i pokochaj

niedziela, 25 października 2009

Muse "The Resistance"


Muse to jeden z tych zespołów, który z każdą płytą zbiera co raz to skrajniejsze recenzje. To ciekawe jak dużo przyjemności sprawia niektórym pielęgnowanie nienawiści do tego zespołu.
Tym bardziej jest to dla mnie dziwne, że panowie z Muse wydają się inteligentnymi, sympatycznymi ludźmi z dużym poczuciem humoru. Matthew Bellamy to charyzmatyczny wokalista, obdarzony nieprzeciętnym głosem i postać zarysowana ostrą kreską, być może ta wyrazistość jest powodem niechęci?
Oczekiwanie na płytę Muse to bardzo miłe zajęcie, bo po Muse można spodziewać się naprawdę wiele. Tym razem również nie zawiedli i połączyli dźwięki, których nie powinno dać się połączyć - harmonie wokalne, Chopin, mocne gitary, arabski motyw, dramatyzm, elektronika... Powinno wyjść coś niejadalnego, a tymczasem wszystko ze sobą gra i tworzy płytę, którą słucha się z przyjemnym zdziwieniem.
"Uprising" pierwsza piosenka na płycie i jednocześnie singiel, to bardzo melodyjne wprowadzenie do tej ciekawej płyty, Bellamy przekonuje nas, że czas się obudzić zanim wpadniemy na dobre w fałszywy rytm życia. Bardzo spodobała mi się "Undisclosed Desires", nietypowa jak na Muse, bardzo chwytliwa, prosta piosenka o miłości. Co ciekawe niektórzy uważają, że jest najgorsza na płycie :P
No i mamy "United States Of Eurasia (+Collateral Damage)" prawdziwa tęcza dźwięków. Zaczyna się dźwiękami pianina, przechodzi w harmonie wokalne, mocną perkusję, niby arabski motyw, a na końcu Chopin i startujący samolot, a do tego cudowny, potężny głos Bellamy'ego. To tak można? Można, jak przekonuje natchnione Muse.
Matthew Bellamy, Christopher Wolstenholme i Dominic Howard tworzą bardzo kreatywne, ciągle rozwijające się trio i ciągle mają pasję i energię jakby dopiero nagrywali pierwszą płytę. Nadal potrafią zaciekawić i zachwycić nową jakością, a jak ktoś chce to może ich nawet bardziej za to wszystko znienawidzić.



Poznaj i pokochaj

środa, 30 września 2009

Hatifnats "Before It Is Too Late"


Wreszcie pojawiła się płyta warszawskiego zespołu (skład: Michał Pydo, Mariusz Leśniewski, Adam Jedynak), na którą chyba nie tylko ja czekałam z niecierpliwością. Hatifnats istnieje dopiero od 2006 roku, ale wydaje się jakbym wypatrywała ich płyty od wielu lat.
Co takiego ma Hatifnats, że wzbudził we mnie aż takie emocje? Według mnie to magiczne "coś" - szczerość, gęsty, mglisty klimat i piękny wokal.
Na ich debiutanckim albumie znalazło się oczywiście miejsce na ich już wcześniej ukazane publiczności piosenki "Horses From Shellville", "Mathematix", "World 2" i "Waking In The Dark". Każdy kto czekał na tę płytę zna te kawałki na pamięć, więc pierwsze przesłuchanie wersji płytowych może być niemałym zaskoczeniem. Piosenki, chociaż nadal mamy do czynienia z hałaśliwymi gitarami, zostały wyczyszczone i wygładzone, zresztą tak brzmi cała płyta - aż czasem prosi się, żeby gdzieś zabrzmiała ostrzejsza gitara lub mocniejsza perkusja.
Cały album ma oniryczny posmak. Do tych smutnych piosenek świetnie pasuje szara okładka ociekająca melancholią i nie pozostawiająca nas w niepewności co do tego, na co natkniemy się w środku.
Gwoździem programu jest głos wokalisty - Michała Pydo. Taki wokal nie zdarza się często - przeszywający, wysoki głos to wymarzone narzędzie do odmalowywania niełatwych emocji. Coś w sam raz na zimne noce i ponure poranki.
Wsłuchuję się w przedostatni na płycie utwór - "Hypoxia" i nie mogę powstrzymać się od zachwytów. Jeśli chcecie usłyszeć jeden z najpiękniejszych głosów na polskiej scenie muzycznej i macie trochę czasu, żeby zanurzyć się w zacieniony, neurotyczny świat, nie zastanawiajcie się - ruszcie do sklepu kupić tę płytę.



Poznaj i pokochaj

sobota, 29 sierpnia 2009

Beck "Modern Guilt"


Pewnie powinnam rozpisać się na temat tego kim jest producent tej płyty i gdzie był Beck na swoich poprzednich płytach i jak to ma się do tej płyty. Jednak czytam to w każdej recenzji i zajmuje to ok. 1/2 ich objętości... Całe szczęście, że nie muszę pisać recenzji :P
Z muzyką Becka zapoznałam się już jakiś czas temu, jednak wtedy jego muzyka była dla mnie zagadką. Beck mnie irytował, nie rozumiałam go, jego dziwnych melorecytacji, nieszablonowych dźwięków. Kiedy już się trochę przegryzłam z różnymi rodzajami muzyki, znowu trafiłam na Becka i nagle bumm! Zrozumienie i zachwyt.
Przy każdej płycie, także "Modern Guilt" słuchanie kompozycji Becka to dla mnie niekończąca się przygoda. Słuchasz "Gamma Ray" raz za razem i ciągle nie masz dosyć. Przy każdej okazji jest to tak samo świeże i wciągające jak podczas pierwszego przesłuchania. Ta muzyka ma to "coś".
Beck lekko znudzonym głosem wyśpiewuje na rozmazanej, przydymionej i niewesołej "Modern Guilt" swoje obawy i spostrzeżenia dotyczące współczesnego świata. Tytułowa "Modern Guilt" opowiada o niepokoju, który zjada człowieka kawałek po kawałku, o poczuciu, że coś jest nie tak ze światem i o tym, że w jakiś sposób to też nasza wina: "Don't know what I've done but I feel ashamed". Zawsze był dobrym, inteligentnym obserwatorem i nic się w tej materii nie zmieniło. Do tego podaje to z nieszablonowymi dźwiękami, które choć nienachalne, odciskają, powoli i cierpliwie, ścieżki w uchu i sercu słuchacza.
Ten facet to dla mnie geniusz, król łączenia najróżniejszych dźwięków. Tworzy już tyle czasu, a nadal jest zadziwiająco kreatywny. "Walls" i "Youthless" to moje ulubione utwory z tej płyty, jednak robią jeszcze większe wrażenie, kiedy słucha się całej płyty - świetnej piosenki po świetnej piosence.
Hansen wciąż intryguje i zachwyca , on chyba nie potrafi inaczej.


Poznaj i pokochaj

sobota, 18 lipca 2009

Junior Boys "Begone Dull Care"


Kanadyjski duet wydał w tym roku swój trzeci krążek: "Begon Dull Care" (jest to tytuł animacji Normana McLarena, którym to panem i jego dziełami zainteresowali się muzycy).
Ta mieszanka elektroniki i popu to jeden z fajniejszych albumów, który wpadł mi ostatnio w ręce.
Mamy tutaj osiem piosenek (wszystkie powyżej 3 minut), które tworzą bardzo spójną płytę. Panowie stworzyli spokojną dyskotekę na której niejeden z chęcią potańczy. Podoba mi się, że ich muzyka to nie zrywy i nagłe zahamowania, a spokojnie rozwijające się melodie pełne niuansów, w które warto się dokładniej wsłuchać. Nie ma tu nachalnie atakujących dźwięków, a subtelne, wkradające się do ucha piosenki.
Na tle tej, raczej zimnej, mechanicznej muzyki, świetnie wybrzmiewa głos Greenspana. Jego szepto-śpiew nadaje muzyce melancholijny charakter i jest dla mnie jej duszą, bez której ta płyta nie byłaby dla mnie tak ważna jak jest.
Ciężko jest mi wymienić piosenkę, którą można posłuchać "na spróbowanie", wszystkie nie schodzą poniżej wysokiej średniej jaką wyznaczyli sobie panowie. Jednak chyba najbardziej przebojowa jest "Hazel", której tematem jest najlepszy z możliwych tematów, czyli miłość oczywiście.
"Begon Dull Care" za każdym razem kiedy jej słucham brzmi lepiej. Ponoć potrzeba trochę cierpliwości do tej płyty, nie wiem, ja zakochałam się od pierwszego dźwięku.



Poznaj i pokochaj

czwartek, 4 czerwca 2009

Patrick Wolf "The Bachelor"


Nareszcie ukazał się "The Bachelor", nowe dzieło Patricka Wolfa (a raczej Patricka Appsa). Jeśli nie czekałeś na tę płytę to od dzisiaj masz szansę, żeby czekać na następną :P
Patrick za każdym razem, kiedy wydaje płytę, tworzy nowy wizerunek, inny klimat, otwiera nowy, fascynujący rozdział. Chociaż już od ok. 11 roku życia eksperymentuje z muzyką, wydaje się, że jego pomysły nigdy się nie skończą, a kreatywność nigdy nie uleci.
Patrick jest bez wątpienia bardzo utalentowany. Gra na kilkunastu instrumentach, operuje głębokim głosem, jego pomysły są niebanalne i bardzo interesujące, a sam Patrick to dość duża indywidualność.
Przygotowując nas do swojej nowej płyty Wolf wypuścił jako singiel "Vulture". Po takim gęstym, elektronicznym kawałku, spodziewałam się, że Patrick odwiedzi na "The Bachelor" rejony znane już z jego pierwszego albumu "Lycanthropy". Oczywiście pomyliłam się, bo kawałek "Vulture" razem z towarzyszącym mu klipem to zmyłka (kiedy Patrick nie ma w nim na sobie sadomasochistycznego wdzianka, przypomina mi Morrisseya) . Ten album to nie ociekający elektroniką mroczny dramat, a coś zupełnie innego.
"The Bachelor" ma się tak do klipu towarzyszącemu "Vulture" jak pięść do oka. Ta płyta jest przepojona folkiem i oczywiście sporą dawką patrickowej wrażliwości. Wolf znowu pokazuje, że ma duże wyczucie do pięknych melodii.
Świetny kawałek tytułowy z gościnnym udziałem ochrypłego wokalu Elizy Carhty to coś zupełnie świeżego, przykuwa uwagę od pierwszego dźwięku skrzypiec. Drugi na płycie "Hard Times" to trafna krytyka współczesnego świata: "Generation justice wishes for/World at war" i jeden z mocnych punktów albumu. W hałaśliwym "Battle" Patrick ogłasza nam z czym walczy i że ma zamiar wygrać.

Patrick Wolf ma wielki talent i wykorzystuje go do tworzenia wielkich płyt. Takiego talentu nie wolno lekceważyć.



Poznaj i pokochaj

czwartek, 21 maja 2009

IAMX "Kingdom of Welcome Addiction"


Teatr Chrisa Cornera wystawia nowe przedstawienie: "Kingdom of Welcome Addiction". Chris ma w Polsce rzeszę oddanych fanów, którzy ze zniecierpliwieniem czekali na tę płytę. Teraz mamy i płytę i następny koncert IAMX w Polsce, jak widać Chris doskonale wie, gdzie ludzie darzą go uwielbieniem (to stwierdzenie nie jest przesadą).
"Kingdom of Welcome Addiction" na pewno nie zahamuje tej fali fanowskiej miłości, co najwyżej może ją jeszcze bardziej rozniecić. Mroczna, dramatyczna atmosfera płyty wciąga i każde przesłuchiwać album raz za razem.
Oczywiście nie ma mowy, żeby Chris zawiódł w kwestii wokalu. Na płycie usłyszymy spokojne, delikatne dźwięki jak i ekspresyjny, przeszywający człowieka na wskroś śpiew.
Nawet gdyby ten facet wyśpiewał listę zakupów to byłaby to najbardziej fascynująca i najseksowniejsza lista zakupów na świecie. I chociaż niektórzy ludzie patrzą na mnie dziwnie, kiedy opisuję głos Cornera jako "orgazmiczny", kto raz go usłyszał ten już nigdy nie zapomni ;) W "My secret friend" mamy już dwa takie cudowne głosy, obok Cornera słyszymy Imogen Heap.
Bardzo przypadł mi do gustu "I Am Terrified", piosenka wygląda jak spowiedź Chrisa z prześladujących go lęków i samotności, chociaż na ile to teatr a na ile rzeczywistość, raczej się nie dowiemy. To mocna, brutalna rzecz, jeszcze mocniej uderza "An I For An I", krytykujący współczesny świat.
Chris stworzył siebie od początku do końca, "Kingdom of Welcome Addiction" to cegiełka umacniająca jego sceniczny wizerunek, ale co najważniejsze świetna płyta.
Ten album jest po prostu intensywny, spójny i uzależnia.


Poznaj i pokochaj

czwartek, 14 maja 2009

Maxïmo Park "Quicken The Heart"

Z muzyką Maxïmo Park jest tak, że ją po prostu bardzo lubię. Za charyzmę, za melodie i co najważniejsze za inteligencję. Ta ostatnia jest, oprócz zabójczego akcentu, głównym powodem mojej sympatii do wokalisty - Paula Smitha. Więc już na starcie stoję na straconej pozycji, jeśli wiecie o co mi chodzi.
Przy okazji wydania trzeciej płyty przez ten pięcioosobowy zespół z północno-wschodniej Anglii usłyszycie, że nic nowego nie wymyślili, że ruszyli się co najwyżej o metr. Tylko co mnie to obchodzi? To dobra płyta.
Na "Quicken The Heart" nie jest tak melodyjnie, żeby za pierwszym razem złapać rytm i pogwizdywać przy codziennych obowiązkach, nie jest też łatwo i prosto. Jeśli chcecie tylko raz przesłuchać tej płyty to lepiej nie słuchajcie jej wcale. Tutaj trzeba się trochę wgryźć. Właściwie, jeśli nigdy nie słyszeliście tego zespołu, to powinnam zalecić Wam przesłuchanie tej płyty dopiero po dwóch pierwszych albumach Maxïmo Park, w takiej kolejności w jakiej zostały wydane. Jednak do odważnych świat należy ;)
"Quicken The Heart" nie należy do najweselszych płyt, jest niepokojąca, np. w "The Kids Are Sick Again" usłyszymy: "The kids are sick again/Nothing to look forward to/They jumped the cliff again/Future sinks beneath the blue". Jednak nie znajdziemy tu zbioru ballad, to raczej lekki mrok ubrany w szybkie gitary. Teksty jak zawsze są świetne. "In Another World (You Would’ve Found Yourself By Now)" zaczyna się mocno: "You're looking so pleased with yourself./I'm gonna come over there and wipe that smile off your face.", kto nie czuł tak chociaż raz? Tak na marginesie to warto poczytać nie tylko te teksty, ale też wpisy do pamiętnika, które tworzy Paul. On pisze w sposób, który wzbudza zazdrość. Znajdziecie je tutaj. Wokalnie Paul również (zresztą jak zawsze) pokazuje klasę. Śpiewa w sposób ekspresyjny, dzięki niemu piosenki nabierają mocniejszego, bardziej zdecydowanego charakteru.
Jeśli lubicie tych panów to tylko się umocnicie w tym uczuciu, jeśli nie przepadacie za nimi, to "Quicken The Heart" raczej tego nie zmieni, jeśli ich jeszcze nie znacie to jesteście potencjalnymi fanami i powinniście natychmiast posłuchać co ci bystrzy i sympatyczni panowie mają do zaoferowania.


Poznaj i pokochaj

piątek, 10 kwietnia 2009

Chris Garneau "Music for Tourists"


W tym roku, dokładniej 7 lipca, światło dzienne ujrzy drugi album Chrisa. W oczekiwaniu na "El Radio" warto przypomnieć sobie jego debiut.
"Music for Tourists" to płyta na której ballada goni balladę. Głównym instrumentem jest pianino wymieszane z wiolonczelą i kruchy głos Chrisa.
Ta muzyka tworzy mały świat wypełniony pełnym dramatyzmu szepto-śpiewem. Singlowe "Relief" to wzruszająca piosenka z pięknymi słowami: " i didn't go to see the city/i went to see it around you" i dobra wizytówka tej płyty, oddaje jej osobisty, melancholijny klimat. To samo mamy w "Black & Blue", kiedy Chris przeszywającym głosem wyśpiewuje: "I'm scared I'm growing old " czuć w pełni siłę emocji - bólu i strachu. "Baby's Romance" powinna skruszyć nawet najtwardsze serce, z powodu tematu i sposobu w jaki Chris ten temat porusza.
Każda piosenka osobno to emocjonalna perełka, ponoć wszystkie razem mogą nużyć, mnie akurat nie nużą, ale kto wie jak to będzie z Tobą. Myślę, że fanów "cichej" muzyki ta płyta chwyci za serce. Mnie te piosenki przykuwają do głośników, wsłuchuję się w charakterystyczny głos Garneau na tle dość prostych melodii i odpływam do jego świata. Do świata wrażliwej osoby.
Niektórych ta podróż przerośnie, powiedzą, że to nudny melodramat dla naiwnych licealistów, ale moi drodzy nadwrażliwi czytelnicy, nie zwracajcie uwagi na tych, którzy mają za nic delikatne dźwięki tej płyty, Garneau dotyka strun o których istnieniu oni nawet nie wiedzą.


Poznaj i pokochaj

poniedziałek, 9 marca 2009

Andrew Bird "Noble Beast"

Andrew Bird, piekielnie zdolny multiinstrumentalista z Chicago, obdarował nas następnym dziełem. Jeśli chcesz przesłuchać tę płytę to przywiąż sobie szczękę, żeby jej później nie szukać. Każda płyta pana Birda to płyta zachwycająca albo chociaż świetna. "Noble Beast" niczym nie ustępuje poprzedniczkom.
Teksty. Lubisz intelektualne zabawy? Masz nowy słownik języka angielskiego, który chcesz wypróbować? Kochasz zabawy słowem, jego melodią, rytmem, kolorem? Bird to mistrz. Zlepia słowa, kształtuje je, układa jak puzzle i rozbija na drobne szkiełka jak kryształowe wazony. Mamy tutaj takie linijki jak: "in vestments of translucent alabaster" czy "the vicious fish was caught unawares in the tenderest of tendrils". Co do interpretacji to Andrew pozostawia nam często wolną drogę: "I prefer subject matter that’s kind of more of a blueprint—you can read into it what you will.", czyli jeśli chcesz to szukaj własnych znaczeń, jeśli nie, to wsłuchaj się tylko w melodię słowa.
Jeśli jednak słowa nie mają dla ciebie znaczenia i nie fascynuje cię to jak tekst w "Anonanimal" płynie, faluje i zazębia się tworząc precyzyjną wyszywankę, to skieruj się w stronę muzyki.
Ta jest równie ekscytująca co teksty. Nie zabrakło oczywiście birdowej metki, czyli gwizdania. Mamy piękne skrzypce, akustyczne gitary i mnóstwo drobnych dźwięków, wszystko misternie utkane w całość. Nie brakuje też dobrych melodii.
Tak wygląda świat pana Birda. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że może będzie dla was zbyt hermetyczny, dla mnie taki problem nie istnieje, wiec wy też nie wierzcie w takie rzeczy. Siądźcie wygodnie i wybierzcie się w tę inspirującą, wciągającą podróż, mając piękny głos Andrew za przewodnika.


Poznaj i pokochaj

poniedziałek, 23 lutego 2009

The Boxer Rebellion "Exits" i "Union"

Trzymacie się krzeseł? Dzisiaj przedstawię wam dwie płyty The Boxer Rebellion. Dlaczego? Dlatego, że tegoroczne "Union" jest w pewien sposób rozwinięciem "Exits". Dlatego, że obie są warte poznania i ważne dla tego zespołu.
The Boxer Rebellion powstali w 2001 roku, poznałam ich muzykę ok.2007 roku i zakochałam się. Od tamtej pory obserwuję ten zespół i mam nadzieję, że wreszcie zostaną docenieni. Sukces jaki odnieśli w podsumowaniu iTunes, w tym roku (4 miejsce), wydaje się zapowiedzią lepszych czasów dla tych panów. I bardzo, bardzo się z tego powodu cieszę. Tym bardziej, że do tej pory mieli raczej pod górkę. Mieli supportować The Killers, jednak do tego nie doszło. Wokalista Nathan Nicholson znalazł się w szpitalu z powodu groźnej choroby, była potrzebna operacja. Stracili umowę z wytwórnią po wydaniu "Exits"(2005).
Panowie jednak się nie poddali. Ruszyli dalej koncertować i pracowali nad nowym materiałem, powoli ukazując swoje nowe piosenki, aż do powstania najnowszej "Union".
Przybyli do Polski jako support Editors w 2007. Nasza publiczność przyjeła ich gorąco (byli genialni, zapewniam), a sympatyczni panowie byli zachwyceni.
Co więc nam panowie prezentują? Ich muzyka to raczej zimne, melancholijne granie. Jednak nie mam na myśli zestawu samych ballad ("Watermelon" i "Flight" z pierwszego albumu to zdecydowanie agresywne kawałki). To raczej ciemne, przejmujace piosenki. Gęste gitary i wysoki, zachwycający głos wokalisty tworzą fascynujacy klimat. Świetnie pasują do tego niegłupie, zmuszające do myślenia, osobiste teksty. W intensywnej "All You Do Is Talk" Nathan z mocą wyśpiewuje: "You are everything,/you're everything that i'm not,/and you talk, talk, all you do is talk". Wszystko brzmi szczerze, jest zaangażowanie i emocje. Ciche, bolesne "World Without End" z "Exits" zapiera dech w piersiach, "And in the night the lights went out/the world without end" - te słowa odczuwa się wręcz fizycznie. "The Gospel Of Goro Adachi" z najnowszego albumu to z kolei uzależniająca melodia, która delikatnie płynie i wciąga. Każda piosenka jest warta tego, żeby o niej napisać.
Jest coś pięknego w tych płytach. Lubię ich. Za muzykę i za to, że się nie poddali. Życzę im jak najlepiej. Mam nadzieję, że wy też ich pokochacie.

Poznaj i pokochaj
(obie płyty można słuchać do woli na Last.fm - "Exits" i "Union")

sobota, 14 lutego 2009

Ben Christophers "The Spaces In Between"

Słyszeliście o Benie? Nie? No i wielka szkoda. Na świecie jest wielu utalentowanych artystów, a Ben jak najbardziej się do nich zalicza.
Jednak straty można odrobić. "The Spaces In Between" wydana w 2004 roku, może być pierwszym krokiem w tę stronę. A jeśli was to zachęci to Ben ostatnio współpracował z Bat For Lashes i w tym roku będzie podróżował razem z Natashą.
Co takiego ma Ben, że warto się zapoznać z jego muzyką? Przede wszystkim ma chłopięcy, czasem lekko pretensjonalny, pełen siły głos. Duży atut, którego nie marnuje na nijakie piosenki. Warto też zwrócić uwagę na ciekawe teksty, Ben woli zdecydowanie poruszać niż rozweselać. Zaskakuje porównaniami, jest błyskotliwy, używa ciekawych metafor: "and you sway like empty clothes /in soulless avenues ", a to próbka z "Devil To Kill": "i've got these bones under me and i want to find a cure /for time before it's time for me".
Jest rozpoznawalny głos, są przyciągające uwagę teksty, zostaje nam muzyka. Tu Ben też nie zawodzi. Ma rękę do melodii, często wesołych, odwrotnie niż towarzyszące jej teksty, taka "Good Day For The Hopeless" brzmi raczej słonecznie. W delikatnej "The Drinking Tree" i w dość oszczędnej, z głosem Bena na pierwszym planie, "The Spaces In Between" można się zakochać.
No to nie ma na co czekać, idź się zakochać.


Poznaj i pokochaj
(piosenka z równie pięknej co ta, wcześniejszej płyty "My Beautiful Demon")

Koncert do wielokrotnego oglądania, klik

niedziela, 8 lutego 2009

Kyte "Kyte"


Kyte to jeden z tych zespołów, które tworzą piosenki jakby stworzone do samotnych wycieczek w góry, do lasu albo na inne fiordy. Siedem piosenek sprawi, że nagle zobaczysz jak piękna jest natura, a ptaki zaczną śpiewać inaczej. Nawet jeśli brzmi to nie wiadomo jak naiwnie czy infantylnie, to tak właśnie jest.
Panowie pochodzą z Wielkiej Brytanii. Na razie na koncie mają tylko debiut, jednak nowa EP-ka już się pojawiła, więc czekamy na następny album. A czekamy słuchając debiutu...
"Kyte" to płyta nastrojowa i magiczna. Piosenki są delikatne i pełne przestrzeni. Panowie przenoszą nas do zupełnie innego świata. Album otwiera "Planet", zjawiskowo piękna i przejmująca: "Stop with the worst as you wait for the shallow/And chase after castles like there's no tomorrow/Sometimes dust flies up". Na tle subtelnej, kruchej, jednak pełnej wewnętrznej mocy muzyki, wspaniale wybrzmiewa wokal Nicka Moona, kiedy w "Boundaries" śpiewa: "Hear silence choking you, listen to the world", człowiek czuje, że najchętniej rozpłynąłby się w tym ulotnym, trochę nierzeczywistym głosie i takiej samej muzyce.
Ta płyta przynosi wyciszenie, jest coś czarującego i wzruszającego w muzyce chłopaków z Kyte. Mroźna atmosfera z rozedrganymi refleksami, zapierające dech w piersi widoki, emocje, które można wyrazić tylko pośrednio - taką to muzykę dla duszy stworzyło paru młodych ludzi na debiutanckim albumie, miejmy nadzieję, że to dopiero początek. Dobry początek.


Poznaj i pokochaj

piątek, 6 lutego 2009

Final Fantasy "He Poos Clouds"


Ten 29-letni Kanadyjczyk pracy się nie boi. To między innymi on odpowiada za aranżacje smyków na płytach The Arcade Fire, z którym to zespołem pojawiał się również na scenie. Smyki aranżował też m.in dla projektu Zacha Condona - Beirut (i nawet użyczył tam swojego wokalu), dla młodo-modnego The Las Shadow Puppets, pojawił się na albumie "Ongiara" Great Lake Swimmers, współpracował z The Rumble Strips, stworzył Maximum Black Festival, którego współsponsorem była firma rewanżująca się w ten sposób za użycie, bez pozwolenia, piosenki Owena w swojej reklamie... Trudno wymienić wszystko w czym Owen maczał palce.
Jednak, co najważniejsze, nagrał dwie solowe płyty, a trzecia jest w drodze. "He Poos Clouds" to płyta numer dwa, zwycięzca Polaris Music Prize z 2006r.
Owen robi to na co ma ochotę, ryzykuje. Piosenki na tej płycie mają luźny związek z grą Dungeons & Dragon i jeszcze z paroma grami, których elementy Owen wykorzystuje do opowiadania swoich historii. Niebanalnej muzyce towarzyszy jego delikatny głos, który w bardzo przyjemnej dla ucha symbiozie, wznosi się i opada wraz z nią. Oczywiście flagowy instrument Owena, skrzypce, znajdziemy w każdym kawałku, oprócz tego mamy tutaj perkusję, pianino, klawesyn. Czasem muzyka jest łagodna, przyjemna, innym razem drażni i niepokoi. Tych nieszablonowych piosenek można słuchać na okrągło, za każdym razem ich struktura wydaje się idealna, są dopracowane, pełne smacznych szczegółów i niezwykłych detali.
Świat tej płyty jest intrygujący, magiczny, a jednocześnie czuje się nutę zdrowego dystansu i ironii. Teksty są takie jak można się spodziewać, czyli inteligentne, fascynujące i cóż, niezbyt wesołe. Już na początek słyszymy: "Tell lies, tell dirty lies, tell diggory lies, until you're lying in his bed". Tytułowa "He Poos Clouds" brzmi dramatycznie, to historia o tym, że narrator kochał tylko wymyślonych bohaterów, w prawdziwym życiu każdy partner okazuje się pomyłką. W świetnej "Song Song Song" mamy obraz tego jak traktuje się dziewczynę przez pryzmat płci: "You're tough, for a girl, and you're smart, for a girl".
Pan Pallett jest nie tylko niezwykle pracowity, ale także niezwykle utalentowany. Dowód: np. ta płyta.

Warto na koniec wspomnieć o tym, że Owen na scenie występuje sam, zapętlając graną przez siebie na żywo muzykę, która nic przy tym nie traci, a jego talent lśni jeszcze jaśniej.


Poznaj i pokochaj