O tej płycie nie mogłabym nie napisać. Towarzyszyła mi ona w czasach ciemnoburych chmur za oknem, nagich drzew i śmieci, które po stopnieniu śniegu odważnie wychynęły na przytłumione światło dzienne i wylegują się teraz na zgniłych liściach i zmaltretowanej trawie.
"Last Night on Earth" jest trochę melancholijna, ale przede wszystkim kiełkuje z niej nadzieja na inną, lepszą przyszłość. "Będzie dobrze!" mówią mi te piosenki, czemu mam im nie wierzyć, szczególnie jeśli wyśpiewuje je taki elegancki wokal (yhm, tak, elegancki).
Warto wspomnieć w jakim czasie Charlie Fink wraz ze swoimi kolegami tworzył te utwory. Na drugiej płycie Charlie godził się z rozstaniem z Laurą Marling, na tej płycie Charlie wydaje się nie tylko pogodzony z losem, ale pełen nadziei na lepsze jutro.
Na "Last Night on Earth" panowie oddalili się od swoich folkujących korzeni, teraz są bardziej popowi, a piosenki rozwijają się w małe historie. Charlie po raz pierwszy pisze w trzeciej osobie, jednak nie da się nie zauważyć, że jego emocje grają tu dużą rolę. L.I.F.E.G.O.E.S.O.N ma zaraźliwy refren i już po jednym przesłuchaniu gra w głowie, zresztą na całej płycie nie brakuje dobrych refrenów i chwytliwych melodii.
Jednak album nie jest wesołą laurką dla życia, owszem jest tu wiara w lepsze życie, ale do pełni szczęścia trochę brakuje. Są też bardziej ponure momenty jak w powolnej "Wild Thing", pięknie rozwija się "Old Joy" z rysą gospel, świetne zakończenie dobrej płyty.
Dobrym podsumowaniem dla atmosfery "Last Night on Earth" jest "Waiting for My Chance to Come" smutne życzenie o to, żeby doczekać się swojej szansy na szczęście. Miejmy nadzieję, że Charlie i my wszyscy doczekamy się takiej szansy.