"Always Something" otwiera płytę skutecznie przykuwając uwagę. Matt śpiewa o tym, że zawsze czeka na nas coś niemiłego czego nie da się przewidzieć. Wyobrażam sobie jak świetnie śpiewałoby się refren w czasie koncertu.
Cage The Elephant wprost mówili co im się nie podoba i tym razem też tak jest. W "Indy Kidz" ironicznie opowiadają o tych, którzy bardzo chcieliby być inni, a koniec końców są tacy jak reszta. Piosenka jest agresywna, pełna zgrzytów, Matt niedbale wyśpiewuje kolejne linijki, a resztę przestrzeni wypełnia jego histeryczny krzyk.
Na "Thank You, Happy Birthday" Cage The Elephant nie zgubili nic ze swoich zdolności do tworzenia melodyjnych piosenek, a jednocześnie napełnili je większą agresją, rytm jest często poszarpany, a charakterystyczny głos Matta częściej niż poprzednio służy do wykrzykiwania linijek, całkiem sensownych (jak zawsze), tekstów.
Buntowniczy charakter panowie pokazują jeszcze m.in w "Sell Yourself". Głos na granicy omdlewającego jęku, chaotyczny, surowy dźwięk gitar w tle, cudowny szał młodych ludzi - co ciekawe jest to bardzo odświeżające na tle innych, młodych zespołów.
"Shake Me Down", słusznie zostało wybrane na pierwszy singiel. Zaczyna się delikatnie, jednak co chwilę zmienia prędkość świetnie podkreślając tekst o tym, że kiedyś było ciężko: "In my past, bittersweet,(..)/Lonely times indeed,/With eyes cast down,/Fixed upon the ground", ale teraz czas patrzeć w bardziej optymistycznym kierunku.
Na płycie znalazło się też miejsce na balladę - "Rubber Ball" udowadnia, że Shultz może brzmieć subtelnie.
Nowa płyta panów z Kentucky nie rozczarowała mnie, jest wręcz przeciwnie. Podoba mi się to, że wzbogacili dźwięk, tym razem pchnęli go też na mocniejsze tory, jednocześnie pokazali też swoją delikatniejszą stronę. Teksty nadal mówią o rzeczach ważnych, a Matt, pokazał, że jego głos ma różne odcienie. Bardzo ważna jest też energia i pasja, której znowu im, na szczęście, nie zabrakło.